– Idź do światła – powiedziałem, tym razem bez większego przekonania.
Wyszedłem na zewnątrz, prosto w mgłę. I w chóralne, ogłuszające krakanie setek gawronów, które obsiadły wszystkie drzewa.
I prosto na czterech Żałobników stojących przed wejściem. Przechodzę. Dostaliście, coście chcieli, idźcie do swoich ciał leżących w czyściutkich łóżeczkach w pokojach hotelowych.
– Stój, złodzieju dusz! – usłyszałem w okropnym, kanciastym angielskim, z wyraźnym francuskim albo może belgijskim akcentem.
Niedobrze.
– Odejdźcie! Słyszeliście wolę Jana Prezbitra! Myliliście się. Teraz odejdźcie.
– To on odszedł. Teraz ja jestem Janem Prezbitrem. – Z tym fatalnym akcentem i toporną gramatyką brzmiało to jak deklaracja afrykańskiego pułkownika. „Now I am the president”. – Jesteś samozwańcem. Złodziejem dusz. Kto dał ci prawo uwalniać czyśćcowe dusze! Służysz mamonie! Służysz diabłu! Patrz!
Rozstąpili się, ukazując wielki krzyż leżący na ziemi, najdłuższym ramieniem sięgający głębokiego dołu pośrodku polanki. Krzyż, cały pokryty kolcami.
– Uno peccato, unus spinus.
Jeden grzech, jeden cierń.
Za plecami miałem ślepą i pustą ziemiankę. Po bokach i przed sobą Żałobników. Byli tylko ludźmi. Widziałem, jak krwawili, neonową juchą, tak samo jak ja. Dwóch zabiłem. Ale byli bardzo silni. No i było ich czterech, a ja jeden. I nie miałem już mojej broni.
Tylko Ka śmiesznego tandetnego miotacza gazu pieprzowego, który ukradłem biednemu cieciowi w szpitalu. Małą blaszaną puszkę ze sprężonym, stężonym sokiem papryczki chilli.
We wprawnych rękach to śmiertelna broń.
Skoczyli na mnie we dwóch, z obu stron równocześnie. Kopnąłem pierwszego w kolano i zdołałem uwolnić jedną rękę, ale drugi wyszarpnął mnie z głębokiego wejścia do ziemianki jak kocię.
Wydobyłem żałosny spray i nacisnąłem główkę. Długi na dwa metry jęzor huczącego ognia strzelił prosto w twarz Żałobnika, zamienił w palenisko wnętrze kaptura. Patrzyłem w osłupieniu, jak zmieniony w człekokształtny płomień miota się, skowycząc i wrzeszcząc po ziemi.
To nie jest bójka pod dyskoteką. A to nie jest aerozol z łzawiącym płynem. To Ka broni. Może wyglądać jak nóż, jak strzelba albo pokryta znakami kość.
Albo jak miotacz gazu pieprzowego.
Głupku!
Drugi z napastników oberwał w ramię i połę habitu. Patrzyłem, jak biegnie między drzewa i tarza się w panice, hucząc płomieniami, a wtedy jeden z pozostałych zwinął się, łopocąc materiałem niczym bąk, i pięknym kopnięciem wytrącił mi pojemnik z dłoni. Miotacz poleciał gdzieś między drzewa, a ja zostałem zdany na pięści i nogi, na czoło i łokcie.
I w końcu powlekli mnie, wyjącego, wyrywającego się, kłapiącego zębami i ciskającego na wszystkie strony głową, ku leżącemu na ziemi Cierniowemu Krzyżowi.
Kolce weszły we mnie jak żywe. Zapamiętałem tylko wybuch czerwieni i purpury oraz własny przeraźliwy wrzask, podobny do skowytu wilka i pisku sokoła.
A potem krótki błysk. Niczym uderzenie pioruna.
Puścić! Wolny! Ładuję! Cztery, trzy, dwa, odpalam! Brak akcji serca! Jeszcze raz! Ładuję! Adrenalina! Szybciej! Gdzie ten tlen! Cztery, trzy, dwa…
Jeden grzech, jeden cierń.
Nie zdążyli mnie postawić.
Kruki poderwały się, kiedy jeszcze leżałem na ziemi, a kolce nie przeszły jeszcze na wylot. Poczułem, że puszczają mnie, przestają nadziewać na ciernie, a sami zamieniają się we wrzeszczące, kraczące i miotające się kłębowiska ptaków.
Stoczyłem się z krzyża i leżałem bezsilnie, brocząc na wszystkie strony świecącą krwią.
Żałobnicy niemal znikli pod wirującymi tornadami piór, dziobów i szponów. Wszystko było ruchem. Wszystko tonęło w ogłuszającym krakaniu i krzyku. Miotające się po polanie kłębowiska wściekłych ptaków, które nagle poderwały się z łopotem czarnych skrzydeł i rozpierzchły.
Nie zostało nic.
Ani skrawka czarnego habitu, jakby mnisi sami zamienili się w gawrony. Ptaki obsiadły znowu gałęzie i zapadła cisza.
Zupełna cisza.
Usiadłem i jęknąłem z bólu. Siedziałem tak, usiłując się opierać najmniej poprutymi i poharatanymi częściami ciała.
A mówili mi – uważaj na ciernie.
Usłyszałem stukot silnika. Znajomy łomot boksera BMW Sahara R-35. Marlenę.
Moja Marlenę.
Motocykl wtoczył się na polanę, siedziała na nim naga, obca dziewczyna. Siedziała absurdalnie, bokiem, jak w damskim siodle, i nie dotykała pedałów ani podpórek, nawet o kierownicę opierała się jakoś nonszalancko, w sposób, w jaki absolutnie nie dałoby się prowadzić.
– Będziesz tu tak leżał? – zapytała niskim, zmysłowo nosowym głosem.
Dziewczyna była naga, ale też i jakby nieco przezroczysta. Wyraźnie widziałem przez jej ciało drzewa, zarys motocykla i ziemianki z tyłu. Miała podobnie drobną trójkątną twarz jak Patrycja, jeszcze bardziej drapieżny, wypukły nos i grzywę kudłów wokół głowy, które nie były smoliście czarne, ale wyglądały jak rozżarzone miedziane druty. Miała też równie długie, zgrabne nogi, duże piersi i włosy łonowe wystrzyżone w wąski, pionowy paseczek.
– Wsiadasz czy będziesz się tak gapił? – zapytała. – Jestem Melania. Patrycja nie mogła przyjechać.
Poczułem, że moje gardło pokryło się rdzą.
– Zabiłem ją – wychrypiałem. – Strzeliłem do niej. Sprzedała mnie Żałobnikom. Była bardzo stara. I bardzo zła.
– Bzdury – powiedziała Melania. – Pierdoły. Majaki. To nie ona, głupku. Uratowałeś jej życie. Nie mogła przyjechać, bo jeszcze nie doszła do siebie. Poza tym, nie umie. Ja właściwie też nie. Nigdy czegoś takiego nie robiłam. Skakała mi po głowie jak głupia. Wsiadaj, psychopompie.
Robiłem się sławny. Niedobrze. Wsiadłem, właściwie wtoczyłem się do kosza. Ledwo żyłem, ale musiałem to wiedzieć.
– To, co widziałeś, to był autoegzorcyzm. Usiłowała wypędzić byt, który ją nawiedził. Chwalebnie i samodzielnie, ale głupio. Sama usiłowała się egzorcyzmować, masz pojęcie? Mało jej to nie zabiło. Gdybyś po mnie nie zadzwonił, to już byłoby po niej. To, co zabiłeś, to właśnie był stwór, którego wypędziła. Stara, kilkusetletnia wiedźma. Potwór. Nie wszystkie jesteśmy takie fajne. To też uratowało tę głupią małą. Przerwałeś więź. Nie wiem nawet jak.
– Patrycja żyje?
– Żyłam kiedyś z wilkołakiem, który był bystrzejszy od ciebie.
– Jak mnie znalazłaś?
– Twój motocykl cię znalazł. Ja nie umiem na tym jeździć. Zresztą jechałam za takim białym sokołem.
– Te kruki to też twoja robota?
– To były kruki? Nie wiedziałam, co wyjdzie. Spaliłam trochę ziół, narysowałam kilka znaczków, zapaliłam świece, takie tam wiedźmie pierdoły. Nie przypuszczałam, że wyjdą kruki.
– Jestem słaby. Nie poprowadzę. Ledwo żyję.
– Jeszcze przez chwilę sobie poradzę, ale nie powiem, żeby mi się tu podobało. Nienawidzę podróży poza ciałem. Będę jutro chora. Jesteś mi winien duże piwo, psychopompie.
Jest akcja serca! Stabilny! Jest odczyt EEG! Ciśnienie rośnie… Dobra, mamy go!
EPILOG
Pierwsze, co zrobiłem po wyjściu ze szpitala, to poszedłem na kawę i z rozkoszą skręciłem papierosa. Pewne rzeczy się nie zmieniają. Siedziałem w kawiarnianym ogródku, w pełnym słońcu, i cieszyłem się odzyskanym życiem. Dookoła mnie żywi ludzie spacerowali po chodnikach, kobiety błyskały toczonymi, gładkimi udami spod krótkich spódniczek, świeciło słońce i śpiewały ptaki. Kwitły kwiaty, a przede mną stała maleńka filiżaneczka dobrej kawy z ekspresu ciśnieniowego i lampka koniaku.