Выбрать главу

Klient kulił się pod drzewem, zasłaniając głowę rękoma.

Schowałem powoli kordelas i uśmiechnąłem się do niego. Patrzył na mnie z niewypowiedzianą zgrozą. Byłem dużo większy od niego, siwy, wąsaty, w hełmie na głowie, z rękami pokrytymi tatuażami, dla niego byłem jeszcze jednym demonem.

– Umarłeś – powiedziałem. – Ale utknąłeś pomiędzy światami. Mogę cię stąd zabrać.

– Gdzie? – wyszeptał.

– Tam, gdzie powinieneś był przejść, a nie umiesz.

– Nie! – wrzasnął nagle, głosem pełnym histerii. To było tak nagłe, aż podskoczyłem. – Nie! Pójdę do piekła!

Mówiąc szczerze, nie mam pojęcia, co jest dalej. Żyjemy na parterze, a ja znam jeszcze pierwsze piętro i mam klucze do windy. Skąd mam wiedzieć, jak daleko jest jeszcze do gabinetów Zarządu? Sto pięter? Jedno? Nieskończoność?

– Niekoniecznie. – Zapewniłem go. – Na pewno jest jeszcze w tobie coś dobrego.

– Nie! Zgniję w piekle! Odejdź ode mnie! Odejdź! Boże, ratuj!

– Dobra. Ale wtedy zajmą się tobą ghule. Albo inne, jeszcze gorsze stwory. W każdym razie zostaniesz tutaj. I z czasem staniesz się jednym z nich. To się nie skończy, synku. Szczerze mówiąc, właśnie się zaczęło. I nikt ci tutaj nie pomoże. Witamy w świecie Pomiędzy.

Wróciłem do motocykla, wrzuciłem płaszcz do wózka, kopnąłem starter i ruszyłem.

Gonił mnie, krzycząc i machając rękami. Patrzyłem we wsteczne lusterko, aż potknął się i upadł twarzą, wzbijając wokół srebrny popiół.

Dopiero wtedy zawróciłem.

Objeżdżałem go ciasnymi, powolnymi kółkami, kiedy zbierał się z ziemi.

– Kradłem! – wrzasnął. – Zabiłem człowieka! Nie chodziłem do kościoła! Napadałem! Wymuszałem haracze! I te… wymuszenia rozbójnicze! Siedziałem w zakładzie karnym! Przeklinałem! Zdradzałem żonę! W wielkim poście! Pracowałem w niedzielę! Kopnąłem zakonnicę!

– Wystarczy – przerwałem mu. Zatrzymałem Marlene i wyłączyłem silnik. – Wyglądam na księdza? Ja nie spowiadam. Nie osądzam. Tylko przeprowadzam na drugą stronę.

– Przeprowadzisz mnie?

– Musisz mi zapłacić obola.

– Że co?

– Starożytni Grecy wierzyli, że światy żywych i umarłych oddziela rzeka czasu – Styks. Można było przepłynąć na drugą stronę, ale trzeba było zapłacić przewoźnikowi obola. To taka grecka moneta. Dlatego wkładali pieniądz w usta zmarłego. Nie masz czasem czegoś w ustach?

– W Grecji jest już euro… – wybełkotał osłupiały.

– Może być euro – zgodziłem się życzliwie. – Euro, dolary, złotówki, złoto, informacja, jeny, obligacje, oprogramowanie, cokolwiek. Ale musisz zapłacić przewoźnikowi.

Obmacał się po kieszeniach, gorliwie potakując, i w końcu znalazł Ka swojego portfela.

– Nie, synku – powiedziałem. – Ty nie żyjesz, ja wracam do tamtego świata. Potrzebuję prawdziwej forsy. Po tamtej stronie.

– Ja… ja miałem portfel.

– Zabrali go twoi kumple – wyjaśniłem i przysiadłem sobie na siodle Marlene.

– Serdel i Klapa?! To skurwiele! Obrobili mnie, jak nie żyłem?!

– Co się miało marnować?

– No, to nie wiem. – Oklapł.

– Nie miałeś czegoś zakitranego na złą godzinę?

– Miałem, w domu.

– Nie będę się włamywał – poinformowałem go. – Kombinuj.

– Akcje! Mogą być akcje?

– Mogą. Ile tego masz?

– Tysiąc pięćset akcji Olebanku. Stały po pięćdziesiąt złotych! Pójdziesz do takiego kolesia, nazywa się Korbacz, Jasiek Korbacz, pracuje w Funduszu Inwestycyjnym „Gryf, podasz mu hasło „kaszana” i powiesz, że cię przysyła Baleron. Wtedy wypłaci ci za nie gotówkę.

– Podejdź tu. Chcę zobaczyć twoje oczy, może polewasz? Pamiętaj, że nie żyjesz. Mogę cię wysłać nie tylko w górę. – Wyjąłem obrzyna z olstra. Jego oczy zrobiły się okrągłe.

– Nie! Jak bonie dydy! Hasło „kaszana”! Nie!

Nie kłamał. W jego aurze migotał tylko strach. Miał dosyć, w końcu już raz go dzisiaj zastrzelili. Przeprowadziłem go.

– Idź do światła… – powiedziałem. Zawsze tak mówię.

Kiedy wracałem do domu, na leśnej drodze ktoś stał. Czarna sylwetka w trójgraniastym kapeluszu, otulona krótkim płaszczem, w butach za kolana, wsparty na rapierze zatkniętym w ziemię. Alderon.

Konkurencja.

Do pewnego stopnia był taki jak ja. Spotkałem go niedawno, jakieś cztery lata temu. Byłem wściekły, bo myślałem, że ten świat należy tylko do mnie. Najpierw się ignorowaliśmy. Potem miałem go za dupka.

A potem znalazłem go w świecie żywych. Naprawdę nazywał się Błażej.

Miał tylko czternaście lat.

I od pięciu leżał w śpiączce. Żył właściwie tylko w świecie Pomiędzy. Tutaj nie był bladym szkieletem podłączonym do przewodów, tylko wojownikiem o imieniu Alderon. Od tamtej pory jest mi go tylko żal. Nigdy nie dałem tego po sobie poznać. Nie wie, że ja wiem.

Alderon rzadko kogokolwiek przeprowadza. Chce oczyścić krainę Półsnu z demonów. Ale kiedy przeprowadza, to za darmo.

Psuje mi tylko interes.

Pokazał otwartą prawą dłoń, w której nie było żadnej broni. Zsiadłem z motocykla i pokazałem mu swoją.

– Wiedziałem, że cię tu znajdę – powiedział Alderon. – Przeprowadzałeś kogoś?

Przytaknąłem.

– Drogo?

– Na biednego nie trafiło – warknąłem. – Ty może jesteś milionerem, ja muszę tam z czegoś żyć. Poza tym, takie są zasady.

– Sam je wymyśliłeś – powiedział. – Obol to była drobna moneta.

– Przeprowadzałem już za pięć złotych. Chcesz czegoś, Alderon?

– Coś się dzieje. Zauważyłeś?

Pokiwałem głową. Wyjąłem z kieszeni łuskę i rzuciłem mu. Nadstawił dłoń w grubej rękawicy.

– Widziałeś kiedyś coś takiego?

Podważył kciukiem ołowiany korek i powąchał. Skrzywił się i ponownie zatkał łuskę, krztusząc się i wachlując koło twarzy drugą ręką.

– Ohyda – powiedział. – Widziałem. Dzisiaj już trzy. Są nowe. Ale według mnie to myślokształt.

– Taki wielki? Bzdura! To demon.

– No właśnie. Zachowuje się jak demon i tak wygląda. Ale jest zrodzony z człowieka. Nie atakują, tylko przeczesują miasto, jakby czegoś szukały.

– Byłeś tu w zeszły piątek?

Przytaknął w milczeniu.

– Umarła dziewczyna. Zamordowana, i to paskudnie. Przeprowadzałeś ją albo widziałeś samoistne przejście? W śródmieściu, koło placu Wolności.

Pokręcił głową.

– Nic nie widziałem. Przynajmniej nie przejście. Widziałem natomiast tłum demonów i myślokształtów. Działały jak stado. Właśnie w śródmieściu. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Były tam i te twoje… modliszki. I mnóstwo ptasiogłowych. Jeżeli ta dziewczyna tam była, to mogła się na nie nadziać.

– Rozejrzyj się za nią. To brunetka, szczupła, młoda. Będzie przerażona. Jakbyś na nią trafił, daj mi znać.

– To ktoś ważny?

– Dziewczyna mojego krewnego. I być może przyczyna tego całego bałaganu.

Zmarszczył brwi, ale nie powiedziałem nic więcej.

– Trzymaj się, Alderon. – Kopnąłem w starter. Biedny dzieciak. Lada dzień go odłączą, a wtedy sam go przeprowadzę. Za darmo.

Do diabła z zasadami.

Popiół zalegający ulice wzbijał się za kołami wysokim, skłębionym całunem. Tyle to wszystko warte. Popiół i kurz.

Wyspałem się i z samego rana pojechałem do „Gryfa”. Pan Korbacz przyjął mnie niechętnie, dopóki nie usłyszał hasła „kaszana”. Zaproponował, że zrobi przelew. Wyjaśniłem, że z uwagi na sytuację Balerona, to raczej niemożliwe. I że się śpieszę. Dostałem kawę, a po pół godzinie gotówkę. Trzęsły mu się ręce.

„Kaszana” okazała się warta prawie sześćdziesiąt tysięcy, w bankowych paczkach spiętych banderolami. Nie zmieściły się w kopercie. Wysypały mu się na biurko. W końcu upchał je w wielkiej kopercie na dokumenty i zawinął w paczkę wielkości cegły.