Wyjechaliśmy w mgliste, mroczne miasto widm i upiorów. Taką mam pracę.
– To są te… ghule? Te, co wyglądają jak koty?
– Nie. To są koty.
– Zwykłe koty?
– Koty nie są zwykłe. Zastanawiałeś się, dlaczego tyle śpią? Większość życia spędzają w świecie Pomiędzy. To nasz świat wydaje im się snem.
– A dlaczego niebo jest czerwone?
– Zamknij się i patrz na busolę. Masz mi powiedzieć, kiedy te obręcze zaczną się poruszać.
Popiół kłębił się na pustych ulicach, niebo stało nad nami w krwistej czerwieni, słychać było tylko równy stukot silnika Marlene. Szkoda, że nie mogę dać znać fabryce. „Na motocyklu BMW zajedziesz nawet do piekła!” – byliby zachwyceni.
– Czego szukamy?
– Nie wiem. Przede wszystkim jakichś śladów.
Pociągnąłem manetki hamulców. Zapiszczały opony. Paweł majtnął się w koszu i chwycił dłonią za jarzmo do montowania erkaemu.
Na skrzyżowaniu stali skeksowie. Jeden kucał na słupie świateł ulicznych. Czterech.
Niedobrze.
Sięgnąłem do olstra i powoli wyjąłem obrzyna. Położyłem go w poprzek na baku. To słabo na nich działa, ale lepsze niż nic.
Paweł milczał, blady jak ściana, i kurczowo trzymał się za uchwyt wózka.
– Co to jest?
– Nazywam ich skeksami. To demony nagłej śmierci.
– Widziałem takiego…
– Wiem.
Skeksowie zaczęli naszeptywać i szeleścić. Wielkie dzioby o barwie polerowanej kości zaczęły się poruszać na boki. A potem zaczęli się cofać. Jeden po drugim wtopili się w mrok i znikli.
Ruszyliśmy. Motocykl powoli przetoczył się przez skrzyżowanie.
Na placu pod fontanną siedział Alderon, wsparty o wyciągnięty z pochwy rapier. Kapelusz położył obok, na cembrowinie. Wyglądał na wyczerpanego. Jedną rękę okręcił chustą, która zdążyła już przesiąknąć. Krew kapiąca na chodnik świeciła fosforycznym blaskiem. Na nasz widok uśmiechnął się słabo i uniósł otwartą dłoń, bez broni.
Zsiadłem z motocykla.
– Widziałem ją – powiedział.
– Widziałeś Magdę?!
– Nie. Widziałem matkę demonów.
– Co?!
– Co noc rodzi kolejne demony. To kobieta z naszego świata, która stała się bramą. Wpuściła do siebie coś potężnego. Nie damy rady, Charonie.
Nagle zauważył Pawła siedzącego w koszu i zamarł.
– A kto to jest? To umrzyk? Przeprowadzasz go?
– Nie. On żyje. To mój siostrzeniec.
Alderon uniósł głowę.
– Chyba ci odbiło. Przecież on zwariuje!
– Nie. Wmawia sobie, że śpi. Musimy znaleźć jego dziewczynę. Wtedy wszystko się skończy. Musimy ją znaleźć i przeprowadzić.
– To ona jest bramą?
– Nie. Ale ma znaczenie. Coś przyszło do mojego domu, Alderon. Dzisiaj. W biały dzień. To idzie po niego. – Wskazałem głową na motocykl.
– Chcesz użyć własnego krewnego na przynętę?
– Przed chwilą czterech skeksów uciekło na sam jego widok. Jechaliśmy przez puste miasto. Wiesz dlaczego?
– Boją się. Nie należy do nich. To Ona go chce.
– Idziesz z nami?
Podniósł się, podpierając rapierem jak laską.
– Będziesz musiał jechać powoli.
– Usiądziesz za mną.
Zatrzymaliśmy się pod domem. Niepozorna kamienica, z balkonami wychodzącymi na skwer.
– Tu mieszkałem – stwierdził Paweł.
– Wiem.
Usiedliśmy na ławce, przy pustym placyku zabaw, jak trzech meneli. Brakowało flaszki wina.
– Opowiem ci o Lilith – powiedziałem. Paweł spojrzał na mnie ze zdumieniem. – Opowiem ci o twojej żonie.
Zatkało go.
– To normalna dziewczyna. Żaden demon.
– Kiedyś tak. Jednak kiedy człowiek poddaje się najgorszym uczuciom – nienawiści, zawiści, złości, wpływa na ten świat. Zwłaszcza kiedy kieruje te uczucia na innego człowieka. Widziałeś te dziwaczne stwory, które biegają tu po murach, małe, pokraczne, chowają się jak szczury, kiedy przechodzisz? Te, na które polują koty? To myślokształty. Mówiłem ci, że tu nawet przedmioty mają dusze. Uczucia też. Te stwory powstają właśnie dzięki złym myślom. Rodzą się z nienawiści. Czasami jednak człowiek robi to obsesyjnie, w każdej minucie, spala na to całą energię. Wtedy otwiera się na zło. Chce pomocy, żeby niszczyć. Nie może zniszczyć fizycznie, więc próbuje mentalnie. I czasami zdarza się, że coś przychodzi, żeby go wykorzystać. Zazwyczaj to po prostu demon. One chcą przejść do naszego świata i jeżeli mają jakąś możliwość, wciskają się do ciała człowieka, który daje na to przyzwolenie i przejmują nad nim kontrolę. To nawiedzenie. Tak też stało się z twoją byłą. Tylko że ona przyjęła samą matkę demonów.
Jest wiele legend o Lilith. Mówi się, że była po prostu nieszczęśliwa i została niesprawiedliwie potraktowana. A według innych, była wściekłą suką, która wolała gzić się z diabłami i od początku nienawidziła swojego męża. Miała go za nudnego nieudacznika. Patronka małżeńskich konfliktów, intryg, wrogości i nielojalności, przekonana, że to ona zawsze ma rację. Podobno została przeklęta i teraz rodzi kolejne demony, żeby zemścić się na rodzie Adama. Wieczna mścicielka, karząca za męską niestałość, za wszelkie przywary, za upodobanie do przygody, za to, że mężczyzna nie słucha, nie interesuje się, nie zapewnia, czepia się, pali, śmierdzi, ogląda mecze, za to, że jest mężczyzną. Brzmi znajomo? Twoja Dorota gotowa była zwalić ci na łeb samo piekło, byle tylko się zemścić, i tak się stało.
A teraz ma Magdę.
– Dorota ma duszę Magdy?
– Nie. Ona nawet sobie nie zdaje sprawy z tego, co robi. To Lilith przez nią działa.
– Co chcesz zrobić?
– Wchodzimy, zabieramy Magdę, przeprowadzam ją, wiejemy do domu. Teoretycznie.
Alderon roześmiał się gorzko.
– Nie musisz iść, jeżeli nie chcesz. – powiedziałem do niego.
– To raczej moja robota. To ja tu jestem błędnym rycerzem, ty jesteś tylko psychopompem – najemnikiem. Pewnie, że idę.
Nad miastem podniósł się szum. Miliony szeptów, chichotów, zawodzenie, wszystko to zlało się w jeden pomruk. Na ścianach budynków zaczęły nagle mrowić się myślokształty, ulicami przebiegały grupki ghuli, skeksowie, szczękacze i mnóstwo innych stworów, na które jeszcze nie wymyśliłem nazw. Wyglądało to, jakby leśne zwierzęta uciekały przed pożarem lasu. Alderon wstał z ławki.
– Co się dzieje?
– Wyczuła go – powiedziałem. – Nadchodzi. Nie mamy czasu.
Szliśmy obok siebie, Alderon z obnażonym rapierem i zdjętym płaszczem w drugim ręku, ja z kordelasem w dłoni i lufą obrzyna opartą o ramię, a Paweł z tyłu, rozglądając się trwożnie, z gołymi rękami.
Budynek wyglądał normalnie i cicho.
Nacisnąłem klamkę i uchyliłem drzwi na klatkę schodową.
– Kiedyś tu mieszkałem – szepnął mój siostrzeniec.
Na klatce schodowej pachniało stęchlizną, wszędzie unosił się popiół. Było cicho.
Otworzyłem drugie, wahadłowe drzwi i wleźliśmy na trzy skeksy.
W jednej chwili spokój prysł, a zapanował chaos. Alderon machnął furkoczącą peleryną, błysnął rapier, ja wystrzeliłem z obu luf naraz. Nad tym wszystkim wzniósł się grzmiący syk wściekłych skeksów i wrzask mojego siostrzeńca.
Zwyciężyliśmy. Alderon krwawił świetlistymi kroplami i, kaszląc, opierał się na poręczy schodów, ja usiadłem na stopniu, kordelas wyleciał mi z dłoni. Na nogawce nad kolanem rozlewała mi się świecąca jak neon plama.
Z zewnątrz narastał szmer. Szły tutaj.
– Nie ma czasu – stęknąłem, wyrzucając z luf pełne łuski i ładując dwie puste. Szliśmy na górę. Stopień po stopniu.
Na podeście czekały na nas modliszki, jak rzeźby z rtęci. Bezokie łby odwracały się do nas, jeden po drugim, rozległ się suchy grzechot, jak od rozzłoszczonego grzechotnika.