Piąty pułk strzelców konnych pod dowództwem Kazimierza Turny, już poprzedniego dnia szeroką siecią rozciągnięty, przeniknął lasy w kierunku dróg na Tabor, Podbiel, dotarł do Osiecka, Pogorzeli i Warszewic. Ślady tego przejścia malowały się w opowiadaniach pastuchów chodzących za bydłem. Mówiono wciąż o jakimś wojsku, które lasami powędrowało ku rzece. Na odwieczerz mała armia ściągnęła do Dziecinowa i stanęła obozem militarnym, zajmując trzydzieści kilka domów i błonie za wsią. Z dala widać było wieżyczkę drewnianego kościołka w Ostrówku i kępy drzew otaczające kilkanaście chat tej wioski. Za nią, od strony Kępy Glinieckiej, w niewielkiej odległości od brzegu rzecznego rudziały surowe linie szańca. Sokolnicki wziąwszy ze sobą kilku oficerów wyjechał ze wsi i puścił się na oględziny miejsca.
— Jeszcze go nie zdążyli darnią odziać… To dobra wróżba… — mruknął do siebie.
Jechał z wolna, trzymając lunetę przy oczach. Kiedy na chwilę odjął szkła, rzekł do towarzyszów:
— Miał Turno rację. Nie widzę palisad przy skarpie. Chybaby je bili przy przeciwskarpach, żeby nam utrudnić wyrąbanie. Może zresztą biorą teraz wilcze doły w rowach i w nie pale biją. Zobaczymy…
Ruszyli cwałem po błoniu, zasłanym cudną trawą. Wieś Ostrówek oddaliła im się w oczach od Wisły i szaniec ostrym dziobem wysunął się w pole ku Glinkom. Generał powstrzymał swego konia i gołym okiem mierzył przedpiersia. Szyja mu się wtedy wyciągnęła, nos zaostrzył, ścięły usta, a oczy miotały ogień. Miał w sobie coś z drapieżnego ptaka.
— Barkanik… — szepnął z szyderskim uśmiechem.
Zamilkł i znowu rył nasypy ziemi pociskami krwawych oczu.
Długo to trwało. Oficerowie, wyprostowani na swych siodłach, bez ruchu czekali. Rzekł odwracając się do nich:
— Mogą mieć wewnątrz naprędce zrobiony blokhauz. Wtedy trzeba będzie kłaść się pod nim stosami trupów, jak w 1807 roku pod Gdańskiem.
Rafał słysząc te słowa ujrzał blokhauz pod Gdańskiem i twarz majora de With, ale z taką obojętnością, jakby mu się wspomniał sztych kolorowany, wyobrażający tę scenę.
— Oni tymczasem — ciągnął generał — mogliby most kończyć.
Zwrócił znowu szkła na szaniec i gwarzył do siebie:
— Kąt narożnikowy ma z dziewięćdziesiąt stopni. Czoła długie, barki mocno kryją. Musimy ten szaniec im wydrzeć i most zniszczyć, chociażby nas to miało diablo kosztować. Jeśli tego dziś nie zrobimy, jutro most skończą, przejdą na naszą stronę, otoczą nas i rozdepcą na miazgę. Rów niebroniony, bez palisad, stoki bez darni. Jak wiadomo, wycinki przed narożnikiem frontowym i przed narożnikami ramiennymi ogołocone są z ognia. Powinno nam ludzi wystarczyć. Jeśli most nie jest skończony, to nie może być w tym barkanie więcej nad jeden pułk. Dziś mamy drugi maja. Życie musimy postawić na kartę, żeby dzień jutrzejszy święcić na szczycie tego szańca.
— Dziś tedy w nocy… — rzekł ktoś z boku.
— Proszę o milczenie aż do chwili rozkazu… — rzekł dowódca nie odwracając głowy. — Sądziłem, że ujrzymy przed sobą linijkę dwuramienników albo biret. Mieli przecie czas i ludzi, w swoim są państwie…
Zwrócił konia i pomknął z towarzyszami ku Glinkom, a nawet ku Kępie Glinieckiej. Zmrok zapadał. Krwawa łuna świeciła na wodzie Wisły, widocznej z dala. W tym świetle jak na dłoni widać było setki ludzi pracujących około szańca z taczkami, wycinających rzezakami darninę, zatrudnionych przy okolceniu spadków i jak białe mrówki rojących się w fosach. Przez chwilę wszyscy w milczeniu przypatrywali się temu obrazowi i odczuwali ściśnienie serca na widok tego ludu, który nastawiał rodzinną ziemię przeciwko rodakom.
Powracając do obozu generał powziął wiadomość, że ujęto kilkadziesiąt wozów z konwojem służby leśnej, wiozących z poręb obrobione pale, dyle, deski, żerdzie. Byli to chłopi z Kępy Glinieckiej. Z niemałą radością otrzymali pozwolenie składania łupu na stos i umykali do domów ze sprzężajem. Sokolnicki kazał zatrzymać forsterów i gajowych i polecił badać ich w kwestii szańca. Niewiele powziął wiadomości ponad to, co sam wiedział, gdyż furmanki zatrzymywały się przed krytymi drogami szańca i tam składały budulec.
Miał siadać w chłopskiej chacie do wieczerzy, a wojsko już ją spożywało, kiedy od wart dano znać, że nadjeżdża wyższy oficer z kwatery głównej. Sokolnicki wyszedł naprzeciw i spostrzegł Pelletiera. Francuz był stłuczony na siodle, gdyż bez odpoczynku pędził z kompanią jazdy wprost z Okuniewa, ale jeszcze stopy nie postawił na ziemi, a już pytał:
— Czy zaczynamy?
— Naturalnie.
— A szaniec?
— Widziałem. To luneta.
— A most?
— Mam wszelkie szanse, że nie jest skończony.
— No, to dawajcie co do jedzenia. Mam rozkaz wodza…
— Trzymania mię za poły…
— Rozumie się.
— Ale my idziemy razem?
— Rozumie się.
Pelletier rzucił się na koguta, wychudłego na przednówku w kątach pańszczyźnianego podwórka, którego upitrasił naprędce kucharz generała brygady. W trakcie łamania gnatów kura zębami rzucał półrady, półpytania:
— Posłać by parlamentarza z żądaniem poddania szańca?
— Po co? na co?
— Żeby zobaczył, czy most skończony.
— Jakże on to zobaczy?
— Może zmiarkować z byle czego. Musimy działać ostrożnie. Wódz miał wiadomość z Warszawy, że dwanaście tysięcy Austriaków gdzieś przeszło Wisłę.
— Jeżeli ją przeszli, to tak daleko, że dziś mię we dwa ognie nie wezmą.
— Most! most!
— Cztery pontony wzięte.
— Posłałbym parlamentarza… Nic na tym nie stracimy, jeśli się akcja o godzinę opóźni.
Sokolnicki rozmyślał przez chwilę, a później kazał wezwać do siebie kapitana Siemiątkowskiego. Gdy ten stanął przed nim, ujął go pod rękę i zaczął w ciemności chodzić po drodze tam i z powrotem, o czymś go pouczając.
Wkrótce kapitan znikł w mroku. Upłynął od tej chwili może kwadrans czasu, kiedy w nizinie Powiśla dał się słyszeć głos dwu bębnów bijących bez przerwy. Głos ten leciał do obozu po rosie, ale się szybko od niego oddalał. Pelletier kończył właśnie swą ucztę, gdy usłyszał takt pierwszy. Podniósł tedy głowę, skinął oczyma i rzekł:
— Dziękuję.
Później zapatrzył się w płomień świecy. Sokolnicki wyszedł z izby, gdzie mieszkał, i wkroczył między szeregi. Żołnierze spoczywali jeszcze, ale słysząc łoskot bębnów bijących w ciemności, czuli, że to ich do boju wzywa ten srogi głos.
Milczenie legło na obóz jak ciemna noc. Każdy człowiek spojrzał przez ciemność i przez milczenie w życie swoje, w dalekie miejsce rodzinne. Głuchy żal i ciężki smutek wszystkie ku ziemi nachylił głowy. Generał szedł między szeregi, tak samo milczący jak oni wszyscy, tak samo ze zwieszoną głową. I w jego sercu odbił się łoskot bębnów jak dźwięk brył ziemi lecących na trumnę. Coraz ciszej, coraz ciszej, coraz ciszej…
Wtem od jednego razu łoskot zamilkł.
Sokolnicki obrócił się twarzą w stronę Ostrówka. Patrzał w mrok i czekał. Tak samo dźwignął głowę naród wojska. Krew odpłynęła od serc i na swój posterunek wróciło codzienne męstwo.
We wszystkich wsiach okolicznych było ciemno. Ani jednego światełka! Dopiero nieskończenie daleko, gdzieś za Wisłą, tliły się światła zamglone i długimi iglicami odbijały w wodzie. Około godziny dziesiątej dały się słyszeć głosy nadciągającego pułku Sierawskiego.