Pułk ten stanął obozem, ale pod bronią. Wykomenderowane były straże i łańcuch podsłuchów wyciągnięty. Każda kompania wyznaczyła czwartą część swoich ludzi do wsi okolicznych po drzewo, słomę i wodę, ale tymczasem wstrzymywano ich wyjście. Całkowite trzy bataliony musiały spocząć z bronią w ręku. Za pułkiem ściągnęły dwie podwody zajęte pod medykamenty i chirurgi. Lekkich armat Sołtyka, zapowiedzianych przez generała Pelletiera, nie było widać. Minęła godzina dziesiąta, kwadrans, pół godziny, trzy kwadranse, wreszcie jedenasta. Sokolnicki chodził jak szyldwach, na końcu wsi. Gdy przy świetle zatlonej hubki zobaczył godzinę na zegarku, raptownie zmobilizował swą małą armię. Przybyły pułk Sierawskiego wysunął za wieś i rozdzielił na trzy części. Batalion Bogusławskiego, pierwszy, postawił na lewym skrzydle; batalion drugi pod Sierawskim wyprawił w stronę Glinek, a pośrodku umieścił batalion Blumera za wsią Ostrówek. Miała to być pierwsza linia. W drugiej uszykował się pułk Weyssenhoffa z czterema armatami polowymi. Piąty pułk strzelców konnych, ściągnięty sztafetami na miejsce, rozpostarł się jak włok i miał postępować za infanterią dla osaczenia szańca. Te przygotowania zajęły z górą godzinę czasu.
Było po północy, kiedy nareszcie rozległy się daleko głosy bębnów. Zrazu zdawało się, że biją wciąż w tym samym miejscu, ale wkrótce wojsko rozróżniło zbliżanie się ich dwugłosu. Było tak ciemno, że wracający kapitan Siemiątkowski wpadł na pierwsze sekcje Bogusławskiego. Natychmiast stawiono go przed generałami.
— A więc? — zapytał Sokolnicki po francusku, macając ręką w ciemności szlifę parlamentarza.
— Zażądałem, generale, w twoim imieniu poddania szańca bez zwłoki.
— Odmowa?
— Tak jest.
— Z kim mówiłeś?
— Z dowódcą pułku imienia Latour-Baillet, pułkownikiem Czerwinkiem.
— Jakiś Czech-pobratymiec?
— Zapewne. Mówiłem z nim po francusku.
— Opowiedz ze szczegółami.
— Kiedy zbliżyliśmy się do szańca, na głos naszych bębnów wyszedł i otoczył nas oddział pieszy. Doboszów zostawiono w polu pod silną strażą, a mnie oficer dowodzący zawiązał oczy i pod strażą zaprowadził w przykopy.
— Jakie było wejście? czy po stoku kurtyny?
— Nie. Ile wnosić mogę, szedłem przez otwór w przedpiersiu, zastawiony z wnętrza poprzecznicą. Rękoma dotknąłem bariery. Szyldwach nas przepuszczał.
— Cóż dalej?
— Prowadzono mię umyślnie to tu, to tam, żeby mi w głowie zamącić. Wyprowadzony zostałem z przeciwnej strony.
— Tak samo przez otwór, czy może przechodziłeś waćpan ławę dla działa?
— Nie.
— Dalej.
— Skoro rozwiązano mi oczy, byłem w namiocie. Stał przede mną tęgi, starszy oficer. Był to właśnie pułkownik Czerwinek. Wyłożyłem mu twoje, generale, zlecenie po francusku, a kiedy zaczął do mnie mówić po niemiecku, odparłem, że nie rozumiem ani jednego wyrazu. Kilkakroć usiłował zagadnąć jeszcze po niemiecku, ale robiłem wówczas jak najgłupszą minę i powtarzałem z naciskiem, że nie rozumiem. Wtedy zaczął łamaną francuszczyzną podrwiwać sobie z naszego żądania, mówił mi o nadzwyczajnej wielkości szańca, o jego budowie, nieznanej nam wcale. Słyszałem nieustający huk siekier i młotów. Kończą, widać, most z nadzwyczajną forsą. W pewnej chwili pułkownik rzekł nieznacznie do podkomendnego oficera po niemiecku, żeby między krypami wybrać łódkę niewielką dla pięciu żołnierzy i oficera, który powiezie raport do Góry. Wtedy już wiedziałem, że mostu całego nie ma, skoro muszą do Kalwarii przeprawiać się łodzią.
Sokolnicki ścisnął mówiącego za ramię i coś mruknął na jego pochwałę.
— Pojechali tedy do Góry łódką, a ja siedziałem w owym namiocie. Pułkownik bawił mię rozmową. Chwalił Warszawę… Wkrótce potem przyszło do tego namiotu kilkunastu oficerów. Wszyscy mówili po francusku nie tylko ze mną, ale i między sobą. Ze zdziwieniem spostrzegłem, że i ze zwierzchnikami swoimi również po francusku się porozumiewają, a po niemiecku wcale nie umieją. Są to ludzie wykwintni, robią wrażenie panów przebranych za oficerów. Wdali się ze mną w rozmowę. Skoro tylko zacząłem się przysłuchiwać głosom pracy w szańcu, podnosili umyślnie rozmaite kwestie i tworzyli hałas, żeby zmącić moje wrażenia. Słyszałem jednak, że w szańcu i za jego szyją wre robota ciesielska. Po jedenastej dopiero posłany oficer wrócił z rozkazem na piśmie. Pułkownik Czerwinek przeczytał je i rzekł mi, że powierzonego posterunku potrafi bronić do ostatka. Grono owych oficerów, których mam za jakichś cudzoziemców, przyjęło jego decyzję okrzykami. Śmiali się szyderczo, kiedy mię wyprowadzano. Znalazłem się znowu między mymi doboszami. Warta nas odprowadziła o jakie dwa tysiące kroków.
— Dzielnieś się waćpan sprawił… — rzekł pośpiesznie Sokolnicki.
Zaraz wykręcił się i wezwał do siebie pułkownika Sierawskiego. Za chwilę szef lewego, czyli pierwszego batalionu cicho zakomenderował:
— Pierwszy batalion — naprzód, do boju! Marsz!
— Drugi batalion!
— Trzeci batalion! — brzmiały komendy w ciemności.
Pułk ruszył w nizinę z trzech stron wsi Ostrówka i bez szelestu prawie, podwójnym krokiem zdążał w mroku.
O kilkadziesiąt kroków za kolumną Sierawskiego jechał na koniu Sokolnicki. Rafał widział przed sobą jego czarną, pochyloną figurę, ledwo wynurzającą się z nocy. Za sobą słyszał jękliwy, szelestny w płytkich wodach krok koni, świst kół armatnich, rznących mokrą ziemię. Gdzieś w głębi miał za sobą pochód pułku Weyssenhoffa. W pewnej chwili generał skierował swego konia na prawo i wraz z Rafałem pojechał za prawym skrzydłem batalionu prawego, który wciskał się w przestrzeń między Kępą Gliniecką a Ostrówkiem.
Chłód powiał od bliskiej rzeki. Usłyszeli w ciemności wyraźny łoskot siekier i młotów na rzece. Wparłszy w mrok oczy ujrzeli poprzez łozy ostre płomyki światła lśniące na wodzie. Generał wstrzymał konia i szepnął do Rafała:
— Czy widzisz szaniec?
Olbromski rozpoznawał go już od dawna na tle bardzo słabej łuny światła wychodzącej zza przedpiersiów i ramion barkanu. Wskazał wodzowi linię na horyzoncie.
Natarli końmi na szeregi żołnierzy i w najgłębszej ciszy, powstrzymując oddech, skradali się dalej. Wkrótce szaniec począł czarną linią wyrastać przed nimi. Jeszcze chwila i dał się słyszeć szmer, zbiorowe słowo, podobne do szumu wiatru:
— Rowy…
Sokolnicki zatrzymał konia i rzekł do Rafała:
— Stój przy mnie.
Słychać było, jak wiatr szeleszcze w zaroślach nadwodnych, dalekie echa rozmów ludzi pracujących na moście… Rafał był znużony poprzednią bezsenną nocą i całodziennym marszem. Miał słuch bardzo wyczulony i pewien w sobie obmierzły niepokój. Zdawało mu się chwilami, że jeszcze błądzi w parku otwockim i marzy o zmarłych. Ale nie wiedział prawie, o kim myśli i kogo wspomina. Oto z dala, z dala, zza Wisły doleciał wrzask austriackich placówek: Wer da! Głos ten wiał nad wodą, znikał w nocy, tonął w sercu ścierpłym, pełnym gniewu i zemsty:
— Och, żeby prędzej!
Szeleszczą łozy, świszczą na wietrze jakoby badyle na dawnym cmentarzu w rodzinnych stronach. Wargi nie wiedząc poszeptują:
— Wieczny odpoczynek…
Wtem z przeraźliwym łoskotem runął werbel doboszów całego pułku, zgromadzonych przy trzecim batalionie, który przedostawszy się przez wieś Ostrówek stanął już pod kątem narożnikowym szańca.