Выбрать главу

— Hura! — ryknął batalion Blumera.

— Na szaniec! — zakomenderował Sokolnicki.

Sam zsiadł z konia i prowadząc go za uzdę doszedł aż do rowu. Wojsko zginęło im z oczu. Słyszeli salwy strzałów z narożników i czół szańca, bijące w napastniczy batalion tyralierski, który wciąż krzyczał, bił w bębny i strzelał. Jak ciemna fala nadpłynęła z tyłu część pułku Weyssenhoffa. Sokolnicki zatrzymał jednego żołnierza z linii i kazał mu pilnować swego konia. Sam stanął w szeregu między żołnierzami i ruszył naprzód. Olbromski dotrzymywał mu kroku. Wpadli po ciemku w przedrów, na sześć stóp głęboki, walili się w doły, grzęźli w rozmiękłych kupach ziemi, która wraz z nimi zjeżdżała w jakieś dziury najeżone palami, w trójgran zaciosanymi.

— Co tchu naprzód! — wołał ktoś w ciemności. — Tu mogą być pozakładane fugassy, miny prochowe…

Żołnierze czołgali się po glinie i zarabiali w niej do pasa. W pewnym miejscu leżały wkopane w stok szańca zasieki z drzew, ściętych u samego odziemka i wszystkimi gałęziami w dół zwrócone. Były to jakby potworne łapy i pazury, spychające w jamy na dole, włażące między żebra, gotowe do chwytania za gardziel. Kiedy zdeptali gałęzie i wdarli się nad nie, uderzyli piersiami w krótkie kołki ostro zaciosane. Ale nareszcie pokonali i te szykany. Usłyszeli przed sobą wrzawę, łoskot broni, przeraźliwe krzyki, klątwy i jęki. W pewnej chwili Olbromski znalazł się wraz z innymi na wierzchołku szańca. W słabym świetle latarni płonących niżej ujrzał śmiertelny bój. Bagnety w siwym blasku migotały. Ludzie skłębili się w bezkształtną masę. Obadwa bataliony Sierawskiego walczyły już w głębi szańca. Austriacy stali oparci o jakąś niską, drewnianą budowlę. Przebiegając obok ławowego działa stojącego na barbecie, ujrzano kanoniera austriackiego, jak młotem wbijał ogromny bretnal w zapał, a za chwilę począł bić stemplem wewnątrz kanału w celu zagięcia szpica bretnala i zagwożdżenia działa. Rafałowi wydała się tak podłą ta jego czynność, że skoczył ku niemu ze szpadą. Tamten podniósł głowę i w świetle latarni Olbromski ujrzał twarz jakby natchnioną, pełną świętej grozy i uniesienia. Szpada jego rozszarpała mundur Austriaka. W tej samej chwili tłum nadbiegających piechurów Weyssenhoffa roztrząsł kanoniera na bagnetach, rozwalił mu głowę, przebił piersi, brzuch, boki, plecy…

Rafał poskoczył ku miejscu bitwy pod barakami. Zwarty, podwójny, a za chwilę potrójny szereg źgał Austriaków bagnetem. Bronili się po bohatersku. Formując trójkąt oparty o budynek podstawą, działali z szaloną furią. Natarcia niewprawnych rekrutów polskich niweczyli potężną sztuką i kładli ich pokotem, wałem jak szaniec między sobą a nowymi szeregami napastujących. Żołnierze polscy patrząc na ów trójkąt niezwalczony poczęli stronić od tego miejsca. Właśnie zjawił się w szańcu generał Pelletier. Długo stał bezczynnie, wpatrując się w walczących. Sokolnicki spostrzegł, że część pułku Sierawskiego cofa się ku szyi szańca. Zwołał tedy ludzi i biegł z nimi na tamtych. Pelletier poskoczył ku niemu i rzekł wskazując na mężnych:

— Weź ich żywcem, generale…

— Czemuż to żywcem?

— To moi rodacy, emigranci, nieprzejednani…

— Cóż oni tu robią?

— Protestują przeciwko straceniu ostatniego Kapeta.

Szary świt rozniecił się i dał widzieć obraz morderczej bitwy. Klin arystokratów francuskich topniał pod bagnetami Maćków polskich, ale i ostatni z walczących zachowali zimną krew i niezłomne bohaterstwo. Jakiś ich oficer ze wzgardą w skrzywionych ustach komenderował po francusku, dopóki nie runął pod ciosami. Zalany krwią, zawalony umierającymi szaniec został zdobyty. Dwa tysiące jeńca złożyły broń. Generał Schauroth umknął na krypie do Góry, żeby stamtąd bić ze wszystkich armat w zdobywców pod Ostrówkiem.

W starym dworze

Kiedy w pierwszych dniach czerwca generał Schauroth przeszedł z lewego na prawy brzeg Wisły pod Połańcem oraz pod Niekuszą, Rafał Olbromski znajdował się przypadkowo w tłumie oficerów sztabu księcia Poniatowskiego. Był wysłany przez generała Sokolnickiego ze szczegółowym raportem o wyprawie kawaleryjskiej pod Rożki, o działaniach w polu na północ od Sandomierza pod folwarkiem Kruków i pod Mąkoszynem.

Dnia dziewiątego czerwca nastąpiła potyczka pod Mielcem. Wojska księcia Józefa musiały cofnąć się wobec przemagających sił Austriaków i przekroczyć Wisłokę. Rzeka, tak dobrze Rafałowi znana, wyschła była teraz zupełnie i nie mogła stanowić przeszkody w przeprawie nieprzyjaciela. Rzucano też pośpiesznie wydłużoną smugę jej piachu i kamieni.

Było południe chmurnego dnia, kiedy tłum elegantów sztabowych, w którym znajdował się Rafał, wyjechał z lasów nadbrzeżnych, w półkrąg otaczających Stokłosy. Dalekie krajobrazy leśne już niebieściały pod pogodę, choć pasma najbliższe wciąż jeszcze nasycone były wilgotnym, granatowym tumanem. Cała ziemia, odziana we zboża, stała się mokra i miąższa od fali. W bruzdach lśniła jeszcze zmulona woda. Wąskie, polne drogi, które innego dnia ledwie by oko wytropić zdołało między łanami zbóż, srebrzyły się teraz od pasmugów zlewnej wody. Deszcz ustał. Obłoki bure, pełne w sobie białych jam i dołów, ciężko zwisając wlokły się stronami. Głębokie, stubarwne, przemokłe trawy łąk zaniosły się po tym deszczu od kwiatów.

Gromadka oficerska jechała gwarząc o wypadkach dnia. Rafał, niewiele tutaj znający osób i niemający udziału w akcji ani żadnego określonego charakteru po załatwieniu zlecenia, kłusował obojętnie z boku drogi. Ujrzał z dala Stokłosy… Ponieważ tam być nie mógł, przepatrywał jeno zmiany w zasiewach pól, w koronach drzew, w barwach płotów i dachów. Na zakręcie drogi, pod wzgórkiem, zdało mu się rzucić okiem na prawo — i oto ujrzał tuż tuż samego, we własnej osobie Szczepana Trepkę. „Pan poseł” jechał na koniu polną drożyną-miedzą ku gościńcowi. Koń pod nim stał właściwie na miejscu, o tyle tylko przebierając nogami, żeby się wydawało, jako jeździec nie patrzy bezczynnie, jako za swoją dąży sprawą. Rafał znał doskonale ów wyraz twarzy zobojętniały, półsmutny, półszyderczy i owo niby to tępe gapiostwo prostaka… Serce w nim uderzyło na widok zgarbionej figury w zgrzebnym kitlu, w grubych butach, na widok twarzy szarej, zestarzałej, surowej i smutnej. Nie wytrzymał. Pchnął konia ostrogami przez szeroki rów w młode zboże, pod wzgórek. Sadząc skokami zaśpiewał przejmująco, z serca:

Ledwie twoje spotkam oczy, Nim postrzegę, żem widziany, Już się na bok wzrok twój toczy I martwe przebiega ściany…

Trepka wsadził głowę jeszcze bardziej w ramiona i wstrzymał konia. Patrzał spode łba. Nawet poznawszy już w oficerze towarzysza, nie zmienił wyrazu twarzy. Ukłonił mu się kapelusiną z wyrazem pokornej, a chytrej grzeczności.

— Pan poseł nie poznaje, widzę, starych przyjaciół!…

— Ale gdzież tam… ale gdzież tam… — mamrotał Trepka z uprzejmym, z uniżonym pochlebstwem.

— Przecie to widać…

— Krótki mam wzrok, nie mogę dojrzeć od razu.

— Na wzwiady pan poseł wyjeżdżasz, siły narodowe zza żyta lustrujesz… Kto cię wie?… Z nieprzyjacielem może trzymasz…

— Cicho no, cicho, mości Olbromski… kapitanie…

— Czemuż to cicho ma być porucznik Olbromski?

— Głośno krzykniesz, poruczniku, i pojedziesz na bystrym koniu… A mnie tu mogą powiesić… W tropy twoje przyjdzie na tę samą miedzę jużci ten nieprzyjaciel. Ja zaś nie mogę od niego uciec na bystrym koniu. Muszę, widzisz, pozostać.