Spojrzy, aliści pożar straszliwym zagonem sięga do kamienicy Saula Dżiordżiego, Greka. Poskoczył w rynek. Ujrzał w pobliżu ratusza tłum żołnierzy polskich, wywłóczących sikawki. Garstka mieszczan w koszulach i portkach na bosaka łaziła po rynku lamentując i rwąc włosy. W mgnieniu oka Rafał ich zaprzągł do roboty. Kazał przynieść drabiny i zarówno żołnierzy jak łyków popędził na dach narożnego domostwa zwanego Wójcikowszczyzną, z rozkazem odarcia go z gontów. Ściany poczęto lać wodą z sikawek, żeby nie puścić ognia w rynek. Teraz wszystek motłoch począł krzyczeć i powtarzać:
— Nie puścić ognia w rynek!
— Lać ściany! Rąbać wszystkie chlewy i stajnie od Wójcikowszczyzny!
Zatrzeszczały pod siekierami stare parkany, daszki i przyciesie, w ziemię wrosłe. Cała już połać na wzgórzu wraz z tyłami gorzała jak żywy stos. Perzyna stamtąd poszła jak śnieg. Żar straszny. Granaty poczną bić coraz gęściej w płomienie. Na ludzi padła wraz z tą perzyną i trzaskiem brandkuglów trwoga śmiertelna, popłoch paniczny. Mieszczanie uciekali od własnych domów, ode drzwi mieszkań, z rąk żołnierzy, chroniąc się do piwnic i murowanych kościołów. A i sami żołnierze chyłkiem pomykali za mury.
Opuszczony od wszystkich Rafał zaniechał ratunku. Idąc w kierunku kolegiaty, usłyszał nagle szczególny wśród tego zgiełku i trzasku dźwięk. Przystanął, leniwie pytając siebie: co też to być może?… Nierychło pojął, że stary zegar, strącony kulami wraz ze szczytem wieży kolegiackiej, leciał przez powietrze. Posępny był rumor tego miernika czasu. Dzwoniły przez chwilę jego rozsypane koła po miedzianym dachu kościelnym, charczały i klekotały rozbite sprężyny i wagi, aż w powszechnej ruinie zapadły w nicość. Przez kopułę kolegiaty dym począł buchać z granatów, które do kruchty i w środek nawy popadały. Szeroka łuna rozpostarła się nad plebaniami Świętego Pawła, które stanęły w ogniu, nad Krakowskim Przedmieściem, gdzie płonęły rzędy podmiejskich chałupek, nad folwarkiem klasztoru Panien Benedyktynek, nad świeżo wystawionym folwarkiem miejskim.
Rozlegał się co chwila krzyk, że gore browar na Czwartaku pojezuickim, że pali się płomieniem cały folwark na przedmieściu Zawichostskim za sadzawką benedyktyńską, że płonie wielka szopa cegielni kapitulnej…
Widno się zrobiło na górze sandomierskiej jak w biały dzień. W dali, pod łuną, sterczały czarne widma spalonego w pierwszym szturmie kościoła reformatów i czerniały popieliska Świętego Wojciecha. Dymy białymi zwojami osłoniły miasto i poczęły magać się ponad czubami kościołów. Ludzie z rynków, z uliczek, z mieszkań, z powierzchni ziemskiej poznikali. Wchłonęły ich głębokie piwnice, lochy i chodniki, podziemne miasto trwogi.
Była już blisko pierwsza po północy, kiedy ozwały się armaty austriackie na lewym brzegu Wisły, jednocześnie z trzech stron. Olbromski poszedł z rynku w parów północny. Wiedział, że tam znajdzie swego dowódcę. Istotnie Sokolnicki wydawał w tym miejscu rozkazy. W chwili gdy Rafał zbliżał się, ryknęły z zamku i od bramy Krakowskiej osiemnastofuntowe działa, zdobyte na Austriakach, a teraz wymierzone w ich kolumny idące Jagiellońską drogą na baterię drugą i trzecią, czyli na zamek i bramę. Rafał otrzymał rozkaz przyniesienia wiadomości z baterii czwartej, to jest od kościoła Świętego Pawła.
Na przecięciu parowów spotkał dwie kompanie grenadierskie pod wodzą pułkownika Weyssenhoffa, pędzące w cwał na wzgórze Świętopawelskie. Pobiegł z nimi i trafił w wir najzacieklejszej bitwy. Kolumna nieprzyjacielska, którą odepchnięto od wzgórza Salve Regina, przeszła rozdołem Piszczeli pod narożniki oszańcowań kościoła Świętego Pawła. Szef batalionu Białkowski z dwiema kompaniami pułku dwunastego wytrzymywał tam atak broniąc się zaciekle. Z prawego boku baterii na wale opalisadowanym były armaty, kierowane przez porucznika Bilskiego i podporucznika Tykla. Ale już jeden z granatników został zdobyty i zagwożdżony, palisady narożnika wyrąbane siekierami, kanonierowie wykłuci bagnetem, a cała trzecia i czwarta kolumna austriacka wdzierała się na nasypy. Grenadierowie Weyssenhoffa uszykowali się w kolumnę na kościelnym cmentarzu. Z cicha otwarli bramę. Zwarty ich zastęp wyszedł pod wyłom i czekał tam z nastawionym bagnetem. Ledwie piechury austriackie zdążyły rzucić okiem na wnętrze szańca, grenadierowie rzucili się na nich z zaciekłym męstwem. Powstała mordercza bitwa na nasypach i w fosach. Zrazu umiejscowiona w wyłomie baterii czwartej, stopniowo rozciągnęła się w obiedwie strony za kościół Świętego Jakuba i aż do klasztoru benedyktynek. Trzy silne kolumny austriackie, a więc jakie pięć tysięcy ludzi, spitych gorzałką, kilkakroć już dopadały tego ostatniego klasztoru, aż wreszcie zdobyły go wraz z czterema armatami.
Folwarki, szopy, stodoły, chaty palące się naokoło miasta, pożar olbrzymi w śródmieściu, dawały widzieć jak na dłoni wszystko, co się dzieje.
Rafał pracował wraz z innymi oficerami przy armatach baterii czwartej aż do momentu zupełnego odepchnięcia napadu. Widząc, że pozycja na teraz jest bezpieczna, skierował się wielkimi kroki w wąwóz Świętego Jakuba, ażeby generałowi zdać sprawę. Gdy przebiegał obok kościoła, ktoś go zawołał po imieniu. To książę Gintułt stał przy portalu i kiwał na niego ręką. Bujne płomienie buchające z miasta oświetlały kościół. Cień od figury Gintułta, ruchomy, olbrzymi i długi, pływał po całej olbrzymiej ścianie, padał na staje młodego jęczmienia, który tuż za murem bujnie się plenił. Wewnątrz kościoła stali zaczajeni chłopi Gintułta, ściskając gwery austriackie, nabite austriackimi ładunkami niedawno wydobytymi z ratusza.
— Dokąd idziesz? — krzyknął książę.
— Do generała.
— Z dobrą wieścią?
— Z dobrą.
— Pamiętaj, pamiętaj, żeby mi Świętego Jakuba szanował!
— Cóż ja mogę…
— Pamiętaj, pamiętaj!…
Rafał, nie słuchając dalej, pobiegł w parów, skręcił na lewo i dążył w górę między pachnącymi ogrodami, między domkami, przyczepionymi do góry jak gniazda jaskółcze. Znalazł generała przy baterii głównej. Sokolnicki wydał właśnie rozkaz:
— Bić w klasztor benedyktynek na wyłom!
Wielkie armaty wałowe poczęły miotać kule w klasztor i ogród kościelny, w mury cmentarza i dzwonnicę, zdobyte przez Austriaków. W tej samej chwili nadbiegli oficerowie przyboczni z doniesieniem, że silne kolumny atakują miasto od strony Zawichosta, że szturmują całą przestrzeń od murów klasztornych Marii Magdaleny aż do zamku, że ciągną zarówno samym wybrzeżem Wisły jak i szczytem Gór Pieprzowych.
Zaledwie Rafał wybiegł z parowu na jaśnię, generał obcesowo zapytał:
— Bateria czwarta?
— Trzyma się.
— Co tam?
— Oficerowie rychtują działa i strzelają, bo kanonierów wybito. Pułkownik sam pracuje, twarz ma spaloną od prochu.
— Święty Jakub?
— Nasz.
— Czy oblegany?
— W tej chwili jeszcze nie. Ale z zachodniej strony lada chwila…
— Biegnij tam i zachęć do wytrwania! To klucz naszych wąwozów. Dasz mi znać, ale dopiero w takiej chwili, gdyby się nie mogli żadną miarą utrzymać. Pomocy im dać nie mogę, ani jednego człowieka. Rozumiesz?