Za Chobrzanami wzięli się w lewo ku Koprzywnicy. Z prawej i lewej strony drogi zboża były pogniecione, wbite w ziemię przez pułki konnicy idącej pod Połaniec. Z nadzwyczajną pieczołowitością jeźdźcy zbadali lasek sosnowy na wzgórzu, czy w nim aby nie czai się patrol austriacki. Ale las był pusty, pełen tylko woni żywicznej, błękitnej mgły i poświstu zięb. Co siły w koniach zjechali w dolinę Koprzywianki i zbliżyli się do miejsca. Ogród rodzinny przed oczyma Rafała! Cały w gęstym obłoku… Środkiem jego biegnie w dół, po zboczu góry, aleja wiśni łutówek. Wszystka rubinowa od niezmiernej masy owocu, wszystka skąpana w barwie, nad wszelkie słowo uroczej. Wilgi wykrzykują w gęstwinach starych wiśni o spękanej korze, o liściu miękkim i miłym jak włosy kobiece, sroki i wrony na szczytach drzew wyjadają już pracowicie od wczesnego rana, nim ludzie na dobre się zbudzą, niezrównany owoc. Cień jeszcze w sadzie, czad od tysiąca nocnych zapachów, mrok pod okapami wielkich jabłonek, przy pniach grusz, których owoce już ciągną gałęzie ku ziemi. Chmiel dziki wyrósł bujnie, nieznany oczom Rafała dziwaczny przybysz rozwlókł się po zmurszałych balasach płotu i zarzuca nici swe na gałęzie sąsiedniej jodły. Dzikie drzewa wyrosły na podziw. Młody modrzew buja wierzchołkiem w lazurze nieba, a lśniące liście klonu, ciemne liście włoskiego orzecha poranny wiatr przegina. Z głębi, z rozdołu, zapachniały grzędy truskawek. Tam, jeszcze dalej, gęstwina malin nieprzebyta, wielki jałowiec, urwisko i czub starego brzostu…
Szybko wjechali po wzgórzu, obok dwu wypróchniałych siostrzyc-wierzb, na dziedziniec. Już w ganku siedział na drewnianym zydelku stary pan Olbromski w swej wyszarzałej bekieszy i odwiecznej rogatywce. Ujrzawszy z nagła jeźdźców zerwał się na równe nogi z najoczywistszym zamiarem wykonania przezornej rejterady. Ale już było za późno. Zstępował tedy ze stopni z brwią namarszczoną, zły i srogi. Czapkę na głowie ręką miętosił, niby to z gotowością do ukłonu. Piorunem oka przeszywał przybyszów. Ale naraz w zgrzybiałej, jakoby pleśnią pokrytej twarzy coś błyśnie… Kurcz stuli usta… Szlocha starzec na piersi synowskiej jak dziecko…
Krzyk powstał w całym domu. Poczęły wychylać się kobiece figury, wyległa służba. Oto matka… Staruszka, babinka, ledwie ją można poznać… Twarz cała w zmarszczkach i fałdach, oczy wypełzłe ledwie patrzą. Zofka! Ogromna kobieta, na pół ubrana, przy nadziei, w jakim ósmym miesiącu.
Wszyscy ledwie mieli czas ochłonąć z uniesienia na widok Rafała, a już w zdumieniu słuchali wieści, że mają dać gościnę rannemu księciu Gintułtowi. Gwałt powstał w całym domu, bieganie, znoszenie pościeli do izby narożnej, niegdyś Rafałowej, wołanie służby i rwetes nie do opisania. Na dworze przy koniach, za progiem, został jeno sam Michcik. Odziany w mundur ułana zabitego na sandomierskim placu — wyglądał jak stary wiarus. Oczy jego niespokojnie oblatywały okolicę, pola, wąwozy. Księcia wniesiono do izdebki i ułożono na czystej, wysoko zasłanej pościeli. Otwarte okno wpuściło do stancji woń różaną. On leżał z przymkniętymi oczyma, na pół przytomny, patrzący w jeden kąt. Czoło miał jednostajnie, nieodmiennie zmarszczone, jakby nad tą samą wciąż myślą głęboko, głęboko się biedził. Dawno niegolony, siwiejący zarost oblókł wargi, policzki, podbródek i uczynił z niego starca.
Wszyscy wyszli w nadziei, że chory będzie spał. Chciano niby obmyślić dla tak wielkiego gościa posiłek jak najlepszy, najbardziej leczniczy; chciano powziąć wiadomość o wszystkim na raz, a w gruncie rzeczy usiłowano tylko bez przeszkody patrzyć w Rafała. Staruszkowie obstąpili syna z dwu stron, zagarnęli pod światło okna. Wycierają do sucha oczy, żeby jak najlepiej widzieć, nastawiają ogłuchłe uszy, żeby zaś czego ze słów nie uronić… Drepcą na miejscu, podglądają…
Tymczasem Zofka minęła powtórnie w sposób sekretny sień prowadzącą do izby rannego. Uchyliła drzwi, zajrzała przez szczelinkę. Leżał tak samo ze zmarszczonym czołem, z zagryzioną wargą, wszystek w jedną jakąś myśl okuty jak w kajdany. Wsunęła się za drzwi bez szelestu, wtuliła w kąt wedle pieca. Patrzy weń, patrzy, napatrzyć się nie może… Przed rokiem wydali ją za mąż za konkurenta, za przyjezdnego kawalera, za sąsiada, który stanowił dla niej partię. Myśli sobie teraz o tym. Była narzeczoną, uszyli jej wyprawę, sprawili huczne wesele z muzyką i tańcami, był ślub, oczepiny, przenosiny. Wszystko jak sen. Teraz jest w ciąży… I dopiero w takiej chwili zjawia się przed nią jej „książę”… Tenże to jest człowiek, którego we snach i radosnych jawach dziewiczych widywała? Toż to jest marzenie jej spełnione? Książę leży w tej izbie, gdzie tylekroć o nim po nocach śniła.
Czemuż stało się tak właśnie, a nie inaczej?…
Wtem struchlała ze wstydu! Zmarszczki żelazne na jego czole zaczęły się rozchodzić, rozpływać jak chmury od łagodnego wiatru pod słońcem. Uśmiech, niby jutrzenka daleka, zajaśniał na ustach i twarz rozwidnił. Tylko oczy zostały szkliste i nic niewidzące. W całym obliczu odbiło się ukojenie, spłynęła na nie łaska ciszy i błogosławiony chryzmat pociechy. Zgrabiałe, bezwładne ręce zsuwają się ku sobie, palce jednej dłoni zaplotą bez sił na palce drugiej… Obiedwie przycisną piersi ciężko dyszące. Usta szepcą wyrazy, które w ucho Zofki padają wyraźnie, jasno, kwieciście. Zda się jej przez chwilę, że rozumie wszystko, co szeptają do siebie te wargi, że to już dawno słyszała, że wie doskonale…
Powtórzył te słowa, powtórzył drugi raz i jeszcze:
Przytuliła się do ściany i przemieniła w cień nic niewiedzący, a przecie wierny aż do ostatniego kroku…
Wtem poza domem rozległ się przeraźliwy krzyk. Zofka buchnęła we drzwi. Rafał biegł na dwór wdziewając po drodze czapkę i zapinając rzemienne pasy uzbrojenia. Michcik wskazywał w oddali, po drugiej stronie rozdołu Koprzywianki, austriacką konnicę i piechotę, które wolno zmierzały w tę stronę. Skoczyli obadwaj do koni. Ale zarówno koń Rafała jak Michcika był zgrzany, robił bokami i dymił się jeszcze z trudu. Stary Olbromski dreptał za synem przynaglając go do pośpiechu. Oczy starca padły na zbiedzone konie obudwu jeźdźców. Coś począł krzyczeć… Pobiegł nagle ku stajni rozkazując:
— Michcik! Michcik! Dawaj tu szkapy… Żywo!
Obadwaj z Rafałem pośpieszyli za starcem. On tymczasem trzęsącymi się rękoma rozwarł drzwi stajenne takim ruchem, jakby ze siebie wyrywał wnętrzności. Wołał:
— Wałacha gniadego pod panicza! Sobie tę siwą klacz zabieraj! Żywo! Nie stój! Tyś to mi syna Piotra zratował… Przepinaj siodło… Żywo! już ich widać…
Michcik okiełznał przepyszne konie, wyhodowane pod pańskim okiem, w ciemności, wypielęgnowane na chlebie i owsie, a chabety, na których przybyli, wprowadził w grodze. Rafał zapinał popręgi. Za chwilę siedzieli na siodłach.
Wparli ostrogi w boki biegunów.
— Michcik! — krzyczy jeszcze starzec. — Bógże ci zapłać… Broń mi chłopca!…
Usłyszeli za sobą dziadowskie łkanie, ujrzeli wyciągnięte z ganku ręce.
Wypadli z podwórza olbrzymimi susami w wąwozik kole cmentarza, stamtąd na płaszczyznę i w zielone, jasne, szerokie pola. Ku Klimontowu! W konie! Lecą jak ów ranny wicher na skrzydłach wiatronogich koni, ścigani dalekim krzykiem austriackim… Aby jeno do lasów góreckich! aby jeno do lasów!