Lud wszystek wzdycha i szlocha. Gdy księżyna wskazał z drżeniem na okno i wyłamane kraty, wszystkie się oczy na to okno obrócą, wybladłe milczenie zalega ciżbę. Oto rozwija sukienkę kielicha i pokazuje, że święte komunikanty złodziej w nią zawinął i na ołtarzu porzucił. Wtedy ów jęk i trwoga…
Lud pada na twarz i boi się wszystek, a grube mury kościoła w posadach swoich drżą. Któż by się zdziwił, któż by wyrzekał, gdyby sklepienie zwaliło się wówczas i wieża leżących przytłukła? A później, a później… Kapelan po mszy wynosi monstrancję i intonuje pieśń, a sam przez świętą Hostię patrzy w tłum. Jest głuchoniema wiara w tym tłumie, że w takiej chwili kapłan wszystkie zbrodnie ludzkie widzi jak na dłoni. Ale milczy, milczy aż do grobu. Widzi oto w tej chwili człowieka, co kraty wyłamał i święte komunikanty w sukience kielicha rzucił, widzi go jasno przed sobą, ale palcem wskazać nie może…
Serce struchlałego dziecka łomoce pod mundurem ułana i niewymowna trwoga żelaznymi obcęgi ściska piersi, gdy wchodzą tłumem szumnym w progi kościoła. Jakże wydaje się niski i mały! jakże ubogi i ciasny! Wszystko w nim z grubaśnego kamienia, mur wszędzie prostacki, krzywy.
Przy wejściu kropielnica, wydłubana w głazie kwarcytu. W głębi, pod amboną, pomnik rycerza śpiącego w zbroi, wykuty przed wiekami w pięknym włoskim marmurze, a teraz poczciwie i pracowicie zabielony wapnem i zabielany rokrocznie z troskliwością na każde Godnie Święta.
W miejscu szumnego napisu pod leżącą postacią rycerza znać w wapnie wgłębienia liter, co żadną miarą nie dały się zabielić… Sic transit gloria mundi…
W ołtarzu wyzłocony posążek świętej Katarzyny, która trzyma w ręce koło swego męczeństwa i królewski miecz. Tak jej niegdyś tego złotego miecza zazdrościły dziecięce oczy!…
Nad ołtarzem znowu dwa okienka — strzelnice. Fioletowy smętek osiadł na starych, sczerniałych obrazach. Słychać w ciszy jakowyś szept… Jest to może ćwierkanie piskląt w gniazdach jaskółczych, a może szelest owej brzozy, co o kraty kościelne włosy swe zielone czesze.
Żołnierze poklękali w środku kościoła, oficer siadł w ławce i zatonął w marzeniu, we wspomnieniach. Podniósł oczy — i drgnął. W szerokim oknie weneckiego kształtu, które z tajemniczych korytarzów klasztornych na kościół wychodzi, ujrzał trzy cienie. Głowy obramowane w kwadraty kwefów zakonnych, w białe z zewnątrz załamanie kornetów, okryte ciemnym suknem… Na piersiach złożone ręce. Oczy nieruchome… Bolesne, starcze, żółte twarze, jakoby widm zza świata…
Wstał ze swego miejsca i szybko wyszedł z kościoła. Rozkosz mu sprawiało dzwonienie szabli i ostróg, przepych ubioru wojennego w przeciwieństwie do zakonnej szarzyzny i nędzy. Prędko zbiegł po szerokich stopniach między istnymi skałami białych podstaw wieży. Dał rozkaz do wsiadania i sam skoczył na siodło.
— Teraz — marzył — do Wyrw… Do wujaszka Nardzewskiego w gościnę, a potem dalej, na południe…
Pędząc na przedzie, powtarzał sobie ze ściśniętymi zębami wciąż jedno słowo, jak hasło:
— Jaz! Jaz!…
Skokiem wylecieli na gościniec z lasu Łysicy na pierwsze wzgórze. Ale zaledwie Rafał rzucił okiem w nizinę, zdarł konia i stanął w miejscu jak skamieniały. Z Wyrw wznoszą się w niebo słupy czarnego dymu! Dworu nie widać, dworu wcale nie ma, stodół nie ma… Czerwone zgliszcze pełga kiedy niekiedy w tym miejscu między czarnymi koronami drzew. Oddział popędził przez pastwiska, przez łąki, przez płoty i wąwozy, co pary w koniach. Przypadli jak wichura do wsi, w opłotki, na dziedziniec. Wszędzie pustka. Ani jednego człowieka. Ze dworu została tylko kupa zgliszcz, przyciesi opalonych, twardych głowni modrzewiowych i czarne rumowia piecowisk. W całej dziedzinie tylko murowany lamus ocalał. Ułany wpadły do wnętrza. Słychać było stamtąd ich krzyk. Rafał poskoczył za nimi. Zatoczył się jak pijany… Ujrzał Nardzewskiego na ziemi w krwawej kałuży, porąbanego szablami tak straszliwie, że z niego tylko ślad człowieka pozostał. Twarz była zmasakrowana, ramiona, piersi i ręce pocięte. Ale naokół, w pustych sąsiekach, na grubych dylach podłogi, przed progiem i za progiem, stały czarne strugi krwi. Stary szlachcic nie za darmo sprzedał swe życie. Rafał przypadł ku niemu ze szlochaniem. Kazał go dźwignąć żołnierzom i wynieść na dwór. Trup już był ostygł. W ręce ściskał jeszcze swój cudnie dziwerowany pistolet. Żołnierze przetrząsnęli lamus. Jeden z nich spostrzegł drabinę wciągniętą pod dach na wiązanie krokwi. Wypatrzono siedzącego w dymniku człowieka. Ściągnięty na dół, stawiony został przed oblicze oficera. Był to stary Nardzewskiego strzelec, Kasper. Długo się spode łba podejrzliwie przyglądał żołnierzom i oficerowi. Milczał zawzięcie.
— Co się tu stało? — krzyczał nań Olbromski.
— Pana zabili.
— Kto zabił?
— Wojsko?
— Jakie wojsko?
— Miemce.
— Kiedy?
— Dzisiaj rano. Przyszły od Świętej Katarzyny. Napchało ich się pełne podwórze, pełny dwór.
— Konnica czy piechota?
— Była konnica, była i piechota.
— Jak się to stało?
— Kazały wielmożnemu panu, żeby natychmiast spichlerz otwierał, stodoły to samo, żeby im od spiżarni klucze dawał! Zarazem poznał, że źle. Pan na mnie kiwnął palicem i raz dwa kazał przez zęby, żebym leciał we wieś po chłopach. Niech mi, pada, kto żyje, idzie na pomoc z cepami, z widłami, z siekierą. Ja we drzwi, a tu, słyszę, tych oficerów pan sklął, zmaścił słowem i kazał im, żeby natychmiast precz szły ze dwora!
— Poszli?
— Ale!… poszli! Jakem od sołtysa przez sadek do dworu przyleciał, to już szły na niego ze siablami. Pan wielmożny już wtedy w swoją najgorszą złość weszedł. Uskoczył do małej stancji i drzwi za sobą zaparł. Dopiero łap za pistolety, za dubeltówkę i przez sadek do lamusa. Mnie kazał wynieść torby z prochem to samo do onego. Wszystkie te oficery za nami! Zatrzaśli my drzwi… Pan mi powiada: — Leź w dymnik i bij z góry! Poszedłem i układłem ta niejednego. Tymczasem drzwi wywaliły. Nie miał się, chudziak, kady oprzeć…
— Toś go nie mógł bronić, łajdaku!
— Dy ja go bronił, chyla wlazło…
— A wieś?
— Wyszły chłopy z chałup, nawet niektóre leciały obces, ale jak do nich wycelowali rzędem, skryły się, psubraty, po zapłociu, a potem w nogi. Ja tu spojrzę bez dziurę w dachu: — dym! Stodoły się palą, ze dwora dym wali! Jezusie, Maryja… Ino tego spichlerza nie mogły podkurzyć… Jak już pan nie zipał, powywłóczyli trupy swoich kamratów za próg, zakopali w dół i poszli ku Kielcom.
— Gdzie leżą?
— Wszystkich za lamusem pogrzebli.
Rafał bezmyślnie poszedł w tę stronę. Ujrzał przed sobą ziemię świeżo narzuconą, wysoki, okrągły kopiec.
W gruzach
Zadaniem partii ułanów pod wodzą kapitana Fijałkowskiego, idącej pod Calatayud i Saragossę w drugiej połowie grudnia 1809 roku, było zniszczenie band gerylasów w Aragonii. Partyzant Porliera, zwany Marquesito, przeciął był wszystkie drogi i przesmyki pirenejskie, tamował komunikację wojsk francuskich, przejmował pocztę i unicestwiał wszelkie dostawy. Młody Cedro, który do tej wyprawy należał, ciekawie zdążał ku starej Saldubie. Okolice z północnej strony Burviedro lubił wspominać jak rodzinne. Piękne w tych wąwozach przeżył czasy. I teraz, w deszcz, śród wiatru i okrutnej słoty, szedł wesoło jak niegdyś. Najbliższym celem marszu była już Saragossa. Wyglądał jej z załamań drogi, wlepiał oczy we mgłę. Wreszcie stary Gajkoś mruknął z drugiego szeregu: