Выбрать главу

Nareszcie, po długich jazdach naprzód i w tył, jednego dnia o zmroku dosięgli bram Morelli. Radość to była istotna, kiedy ujrzeli się w towarzystwie dwustu piechurów znad Wisły i pod tkliwą strażą ich karabinów. Cedro powitał Wyganowskiego jak rodzonego brata. Kapitan był jeszcze bardziej zawiędły niż w Saragossie.

Twarz jego w marszach i na wietrze sczerniała i zeschła. Wydatne kości policzków i szczęk nadawały jej wyraz grozy i surowości nieubłaganej.

Uśmiech anielskiego uradowania, który na ustach zmartwychwstał na widok młodego Cedry, był czymś nad wyraz dziwnym i niespodzianym w tej twarzy srogiej. Podobnie w sposób niezwykły brzmiał głos jego, gdy przyszło witać i rozmieszczać przybyszów. Ale za chwilę już postawa i brzmienie głosu wróciły do dawnej sztywności.

Kapitan Wyganowski zajmował w zamku Morelli małą izbę narożną z oknami wychodzącymi we dwie strony świata. Widać było stamtąd miasteczko u stóp góry rozłożone i drogi do niego prowadzące. Kapitan miał tu łóżko, stoliczek i dwa krzesła. Kazał zaraz wnieść do tej izby drugą pościel i zaczął gościć młokosa. Krzątał się po kątach przygotowując strawę, wycierał szklanki, znosił jakieś przybory. Cedro przypatrywał mu się spod oka, leżąc na tapczanie.

Wyganowski rzekł:

— Ktoś mi tu mówił, tfy! na psa urok, że cię w potyczce ubili. Na szczęście — kłamstwo.

— Niezupełnie. Było mi trzy ćwierci do śmierci.

— No, żartuj zdrów! Wyglądasz jak koń andaluzyjski, dobrze pasiony kukurydzą.

— Kula mię durch przeszła.

— Kula — to głupstwo. To jakby cię febryczny dreszcz przeszedł.

— Nie radzę takich dreszczów…

— Miałem ja je w sobie.

— Co? Dreszcze?

— Co to gadać! Wiesz ty? — rzekł nagle, zwracając się twarzą do słuchacza: — ja już nie mogę wytrzymać!

— Czego?

— Tego życia.

— Cóż znowu za sentymentalizm!

— Mówię jak żołnierz żołnierzowi, na honor ci niesplamiony przysięgam, że śmierć by mi była milsza…

— Dlaczego?

— Życie mi tu zmierzło do cna — oto dlaczego!

— Ależ dlaczego?

— Nie mogę wytrzymać tej służby. Nie mogę! Zarznęło mię to, zadusiło. Ja nie po to do wojska poszedł, żeby hiszpańskich chłopów żywcem palić, wsie całe z babami i dziećmi do nogi wytracać, miasta uśmierzać ogniem i mieczem. Szczerze ci mówię, że duszą jestem po ich stronie.

— To źle!

— Toteż dwa lata temu zażądałem dymisji. Jak poszła moja prośba, tak do tej pory nie wraca. Cesarz wojuje w Austrii, siedzi w Paryżu, a dla mnie abszytu jak nie ma, tak nie ma. Tymczasem muszę przeciw sumieniu, przeciw własnemu pałaszowi służyć. Biję się z samym sobą, wojuję ze swoim własnym rozumem. Sto tysięcy razy szedłem oślep na zginienie, żeby raz nie być już podłym ludzkim pachołkiem!… To mię omija! Teraz już dłużej nie mogę!

— Czy kapitan chcesz wracać do kraju?

Wyganowski prędko przełknął powietrze.

— Czy ja do kraju?… Tak, ja… do kraju… — wyszeptał suchymi wargami.

Wszedł oficer służbowy z raportem o rozmieszczeniu w zamku koni ułańskich. Wyganowski rozmawiał z nim już głosem tak ostrym, nieubłaganym i twardym, jakby to innego człowieka był dźwięk mowy. Po załatwieniu formalności i wyjściu oficera wrócił do poprzedniego wątku.

— Spadłeś mi jak z nieba! Sam nawet nie wiesz, jak wielką mógłbyś mi oddać usługę.

— Jestem gotów do każdej.

— Ba! Jeśli się zdarzy, że pójdziesz stąd w stronę właściwą. Jaka jest dalsza twoja marszruta?

— Mam przejść drogę do Tortozy, dać wieść o tobie i innych po drodze załogach. Potem wracam do Saragossy i do pułku.

— Do Tortozy, do sztabu Sucheta!… — wołał z radością Wyganowski.

— O cóż idzie?

— Bracie! Przecież tam może być dla mnie od dawien dawna dymisja i leży w jakiej kancelarii. Komunikacje nasze z Francją były tak długo zerwane… Mówiłeś, że kresy pocztowe zostały dzięki twoim staraniom nawiązane… Może właśnie nadeszła.

— W takim razie ruszam jutro.

Wyganowski rozpostarł ramiona i zaśmiał się w głos jak dziecko. Ale za chwilę był już sobą.

— Żartujesz, braciszku! Gdzieżbym cię mógł stąd puścić bez wypoczynku.

— Jutro jadę. Bylem się dziś wyspał z żołnierzami. Konie wytchną…

Mówił to już prawie we śnie pogrążony, choć widział jeszcze Wyganowskiego twarz bladą. Spał jak kłoda aż do południa następnego dnia. Obudził go straszliwy upał lipcowy, buchający do izby oknami. Cedro siadł na posłaniu rześki i zdrów, silny rzeczywiście jak andaluzyjski rumak. Z rozkoszą myślał o przygodach, które go czekają jutro, pojutrze, nim się do Tortozy przedostać potrafi. Wszedł Wyganowski. Już we drzwiach mówił:

— No, ale ten twój Gajkoś! Ja bym go, szelmę, pierwszego przypiekać kazał. Jeżeli to prawda, co on tam moim Wickom rozpowiada…

— Cóż takiego? — śmiał się Krzysztof.

— Wyszedłem na lustrację zamku i zastałem już wszystkich przy butlach. Pyszne rzeczy, bo nie oni jego, lecz on ich podejmuje: ma ze sobą przednie wino.

— O, to wiadomo…

— Minę ma jak byk przeznaczony na arenę w Burgos. Takiego kwiatka jużem dawno między naszymi nie widział. Siedzi sam wśród moich piechurów, ssie dym z cybucha, kiedy niekiedy pociągając tęgie łyki z kubka, a właściwie z półkwarcia. Gdy zaczyna mówić, dym cedzi mu się przez wiechy wąsów i okrąża czerwony nochal. A zakwitł mu różnobarwnie na drogich winach — ani słowa.

— Życie mi uratował.

— Gdzie?

— Pod Burviedro. Byłem stratowany na śmierć. Konia mojego złapał w biegu, gdym przestrzelony zleciał z siodła…

— Przeklęte wszystkie te bitwy, te wsie i miasta! — krzyknął Wyganowski chodząc po izbie. — Alboż to i ja nie mam pod swoją komendą zbirów, siepaczów, morderców, a przecież ich szczędzę i cenię, bo ci najlepiej umieją… Najpewniej ci właśnie wywiodą z nieszczęścia w razie obskoczenia. Co my tu robimy, do pioruna! Ty długo tu jeszcze myślisz przebywać?

— Dopóki mi nie każą iść gdzie indziej. To chyba jasne. Może się przecie wojna skończy.

— Ta wojna nigdy się nie skończy. Jestem żołnierzem od tylu lat, więc wiem, jaką wojnę można skończyć i kiedy. Napoleon nie cofnie przecie oręża przed gerylasami, boby całą swoją sławę postradał, a pobić ten lud — bajki wierutne! Przeszedłem z tą szpadą niemało świata, widziałem ludy walczące. Nie można ich pobić, bo mają za sobą rację i entuzjazm. To mówiłem w oczy wszystkim moim zwierzchnikom, kiedym uzasadniał żądanie dymisji.

— Można by z równą słusznością dowodzić, że wcale racji nie mają.

— A to ciekawe!

— Więc tak nadzwyczajnie powinni bronić inkwizycji, nietykalności praw feudałów, dóbr klasztornych i tej dynastii Burbońskiej! Toż przeciwko tej samej dynastii bronił się Aragon, Katalonia i Walencja zębami i pazurami sto lat temu w wojnie o następstwo hiszpańskie. Jak dziś gwałtem chcą mieć nad sobą Ferdynanda VII czy Karola IV, obu Burbonów, tak wówczas na gwałt chciało im się Karola, Austriaka, przeciwko Burbonom. Ciemny naród. Myśmy takie idee kilkaset lat temu przeżyli. Kto by się dziś u nas chciał bić z duszy za takie czy inne następstwo? Pomyśl tylko…