— A ty się za kogo bijesz? — zadrwił krwawo kapitan.
Cedro przyskoczył do niego z okrzykiem:
— Ja się biję z duszy za kraj!
— No, powiadajże sobie w dalszym ciągu tę dewizę przed sobą i Panem Bogiem. Ja już nie chcę. Ja idę.
Po chwili mówił z wypiekami na twarzy:
— Taki plan uknułem dzisiejszej nocy. Kiedy stąd będziesz ze swymi ludźmi wychodził, dam ci przewodnika, Hiszpana. Zrobi mu się mundur podobny do waszego, żeby go zaś nie poznali rodacy. Dam mu swego konia. Powiedzie was pewnym, najbliższym i zupełnie bezpiecznym szlakiem do Tortozy.
— Cóż to za człowiek? Żeby mię tylko nie sprzedał za jakie srebrniki. Bom widział już takich między nimi, co się to Francuzów trzymają dla zysku, ale zarazem i od swoich radzi biorą.
— Człowiek najpewniejszy! Głową ci za niego ręczę. Doświadczyłem jego wierności w stu okazjach. Hiszpan to prawdziwy, ale szaławiła i wolnomyślnik. Stąd ma pasję do Francuzów. Wierzy, że z pomocą francuską prędzej w kraju zakwitną urządzenia nowoczesne. Nie myśl, żeby to był płatny zdrajca. Mówią, że to Hiszpan, ale ma kulturę wyższą, więc go fanatyzm chłopów, mnichów i przemytników nie zadowala. Doświadczył ode mnie wielekroć dobrodziejstw. Niejedno życie ode mnie wyprosił. Całym miasteczkom, całym wsiom na jego słowo przepuszczałem. Chce mi się teraz wielką przysługą odwdzięczyć. Dasz mu w rękę dymisję, jeśli nadeszła — i nic więcej. On mi ją przyniesie.
Mówiąc to wsparł ręce na ramionach Cedry i uśmiechał się z głębi duszy.
— Dobrze — powiedział Krzysztof — spełnię to wszystko. A jakże myślisz stąd się wydostać? Boć sam jeden nie wyjdziesz, a oddział, ile wiem, musi tu jeszcze długo wartować, aż do rozkazu.
— Tak, aż do rozkazu. Ten sam człowiek, don José, wywiedzie i mnie. Ma on już dla nas obudwu przygotowane paszporty generałów hiszpańskich, Villacampy i Barsoncourta, na przejście do Tortozy. Zwierzyłem mu się z całej duszy swojej. Pojął mię jak brat rodzony.
— Ha, skoro tak, to dawaj go żywo. Dziś na noc idę.
— Co znowu? — wzdragał się Wyganowski obłudnie.
— Chcę i ja być coś wart w twoich oczach. Dobrzem się swego czasu przespał u Panien Jerozolimskich pod strażą tej szpady.
— Chodź ze mną do kraju… — zagadnął cicho Wyganowski.
— Nigdy! Wołaj tego człowieka.
Kapitan skinął głową i wyszedł. Cedro udał się do swoich ludzi z rozkazami:
— Konie tęgo paść, zbroje trzymać w pogotowiu, o zmroku marsz — marsz!
Westchnęli jeno posępnie i — bywaj! do koni.
Nad wieczorem tego dnia zjawił się Hiszpan. Był wysoki, zwinny i silny. Mówił nieźle po francusku. Cedro wszczął z nim rozmowę i badał go pilnie oczyma. Nie ufając sobie powiódł go do Gajkosia i po polsku powiedział wachmistrzowi, kto to jest i co ma za misję. Gajkoś go „uważał” spod oka, nim począł rozmawiać. Nie przyszedł jednak do złych wniosków. Rzekł tylko, że chłop musi być sielny, więc go trza mieć między końmi i na oku.
Don José wdział mundur jednego z ułanów, a tamten został w ubiorze stajennym. Ciemnym wieczorem ruszyli za bramę. Na odjezdnym Wyganowski prosił na wszystko Krzysztofa, żeby nań czekał w Tortozie, jeśli dymisja nadeszła. Cedro przyrzekł.
Dymisja
Kilka dni już Krzysztof oczekiwał w Tortozie na przybycie Wyganowskiego. Dymisja, która leżała w kancelarii generała Chłopickiego, wręczona została Hiszpanowi, a ten, przebrany w ludowe suknie, poniósł ją natychmiast do Morelli. Cedro pod różnymi pozorami, jak leczenie koni, reparacje siodeł, itd., przedłużał swój pobyt w okopach generała Sucheta. Ale dzień naznaczony mu do wymarszu zbliżał się szybko.
Z wyżyn La Roqueta widać było miasteczko Tortozę rozłożone na samym brzegu rzeki Ebro. Tuż za nim ciągnął się łańcuch gór skalistych, jałowych i wysokich. W pobliżu klasztoru jezuitów, gdzie stał batalion trzeci polski i batalion pułku sto piętnastego, widać było szańce francuskie otaczające miasto. Dokoła rozciągał się pas nieużytków, z którym dziwnie harmonizował widok zamku w środku miasta, widok silnie obmurowanego fortu de las Tenaxas oraz bram: Mostowej, del Rastro i posępnych bastionów: Świętego Jana, Świętego Krzyża, karmelickiego itd. Daleko na wschód wysuwał się stary fort d'Orléans.
W tamtej stronie za rzeką stały dwa bataliony polskie pułku drugiego, dokąd powinien by był skierować swe kroki Wyganowski dla zameldowania się po przybyciu. Toteż Cedro codziennie jeździł w tę stronę, wymijając paralele idące ze wschodu po obudwu stronach rzeki. Piątego dnia pobytu swego pod Tortozą, z rana, kiedy spał w kwaterze polnej przyjaciela Rybałtowskiego na la Roqueta, zbudzono go nagle wieścią, że Wyganowski przybył. Cedro porwał się z pościeli i co prędzej począł wdziewać odzienie.
Ale ten, co mu wiadomość przyniósł, dorzucił:
— Przybył kapitan Wyganowski, ale go ktoś pod obozem drugiego pułku zamordował.
Krzysztof skoczył jak pchnięty nożem. Oniemiał. Upadł na posłanie swe i leżał bez ruchu, słuchając rozmów, przypuszczeń, wniosków.
Nierychło, jak przez sen, włożył mundur, przypasał szablę, zarzucił płaszcz i pojechał za Ebro. W pobliżu obozu pułku drugiego zobaczył kilku żołnierzy wśród pola. Po wzgórkach wieszały się tutaj zarośla agawy i dzikie krzewy krępli. W dali stały nagie, spękane góry. Już się upał sierpniowego dnia zaczął. Słońce przepalało na wskroś żółte piaski nadrzecza, ogniem trawiło usychające pod skałami rośliny. Na błyszczącym piasku leżał nagi zupełnie Wyganowskiego trup.
Gdy Cedro skoczył z konia i przypadł ku niemu, ujrzał dwa ciosy sztyletu czy noża, zadane w serce na wylot, ręką nieomylną. Morderca zdarł z ofiary swojej suknie hiszpańskie i rzucił je niedaleko, między krzewy. Czynił to w takim widocznie pośpiechu, że ściągnąwszy koszulę przez głowę zostawił ręce trupa wyprostowane w górę. Te nagie ręce, bezbronne i bezsilne, ciśnięte równolegle jedna do drugiej wzdłuż głowy, zdawały się wołać na Krzysztofa z ziemi. Roje moskitów, much i drobnych, ledwie widzialnych robaczków szarozielonych z brzękiem krążyły już nad zwłokami, wpijały się w zaschłą krew rany. Słońce płomienne już wydobywać zaczęło z trupa woń śmierci.
Ten i ów z wiarusów zakopcił fajkę i splunął. Pomedytowali, pogwarzyli o dziwnym zdarzeniu i odeszli. Cedro został sam. Przy głowie zmarłego leżał głaz. Ułan siadł na nim, łokcie sparł na kolanach, głowę na dłoniach i patrzał w twarz przyjaciela. Czasami jego oczy wałęsały się to tu, to tam. Wyschły piach, sypki i lotny, przepalony na łokieć, zdeptany obcasami nóg, które się prężą śmiertelnie. Tu walczyli ze sobą. Tu go napadł niespodzianie. Tu mu cios zadał. Tu go wlókł, żeby pohańbić przed oczyma całego wojska. Tu z niego zdzierał szmaty pokoju…
— Don José… — wyszeptały usta.
Serce załomotało jak jastrząb zgłodzony i straszliwy. Gniew pognał krew. Ale z wolna ją uciszyła gorycz myśli. Zamknęło się serce i dusza znowu stanęła przed obliczem tego trupa. Niewymowny upał przepalał ciało, że było gorące jak ów piasek pod stopami. Trup cuchnął.
Krzysztof wstał i wielkimi kroki poszedł w stronę obozowiska pułku drugiego. Stanąwszy tam, znalazł bataliony szykujące się do bitwy. Wyszedł przed front i gromkim głosem zwrócił się do oficerów i żołnierzy, żeby pomścili śmierć towarzysza i żeby poszli pogrześć jego nagi trup. Wołał: