— Już go słońce żre, żołnierze, już go porwało w pazury. Leży sam jeden przed wami wszystkimi, a nad nim słońce niezbłagane. Nie zlituje się nad nim słońce i ognia swego nie przygasi. Piach pod nim płonie od żaru. Krew się już wzdyma i skórę rozsadza. Komar i mucha ssie jego krew sprawiedliwą. Idźcie mu dół wykopać, żołnierzowi — żołnierze! Cześć mu bratnią oddajcie!
Z szeregów odpowiedział mu głos:
— Cześć mu sam oddaj. I dół mu sam wykop. Już on nie żołnierz i nie towarzysz. Przypatrz się dobrze. Całymi batalionami idziemy w bitwę tej godziny, a on dla siebie jednego zwolnienie wyprosił. Sprawiedliwie mu uczynił los! Niechaj gnije pode skwarem.
Uderzyły bębny. Bataliony, wykręciwszy się sekcjami w prawo, twardym krokiem poszły wraz w kierunku fortu orleańskiego. Widać było wielki ich żelazny szyk, błysk karabinów. Wkrótce ich pył drogi i kurzawa dymu zasłoniła.
Krzysztof wrócił do przyjaciela. Wyciągnął z pochwy szablę swą i koniec jej twardo zanurzył w głębokość rany zadanej sztyletem. Siadł na kamieniu i gadał do trupa:
— Taki to jest nasz Ronceval, towarzyszu….
Nadszedł czas, że wstał z miejsca i począł wygrzebywać w lotnym piasku dół grobowy. Zrazu nagimi rękoma, potem znalezionym ułamkiem czerepa granatu. Tęgo się zgrzał, dobrze spracował, nim nad wieczorem wybrał dół na chłopa. Złożył tam zwłoki. Wyciągnięte ręce skrzyżował na piersiach. Zasypał towarzysza gorącą hiszpańską ziemią, śpiewając sobie i jemu pieśń pożegnalną, pieśń bez wyrazów, pieśń samotną.
Dom
W urzędzie regentowskim kieleckim od dawien dawna leżał złożony testament szlachcica Nardzewskiego. Według brzmienia tego aktu dziedzic Wyrw całe ruchome i nieruchome mienie swoje zapisywał na własność siostrzeńcowi swemu, Olbromskiemu.
Skończyła się wojna krajowa roku dziewiątego i ułan, w mizernym stopniu porucznika, miał z Krakowa powracać na leże ze swym pułkiem. Aliści kolega Jarzymski, który w Kieleckiem jakimiś dobrami administrował, zetknąwszy się z nim obwieścił mu radosną nowinę. Rafał co prędzej wziął z wojska dymisję i pospieszył do Kielc. Urzędowe otwarcie testamentu ziściło wszystkie jego nadzieje. Był samowładnym dziedzicem. Wiedział o tym wprawdzie, że z folwarku została tylko ziemia niezaorana i trocha płotów, że chłopi uwolnieni z pańszczyzny nie podtrzymają już teraz najmizerniejszego bytu… Mimo to ochotnie pośpieszył na miejsce. A gdy raz wkroczył w te góry, to już i został.
W tym czasie do Tarnin sprowadził się mąż Zofki i łapczywie objął gospodarstwo, niby to chwilowo, niby to dla ulżenia staremu. Rafał przeczuwał, że tylko ze srogimi walkami mógłby nową rodzinę z Tarnin wysadzić. Toteż usiłował wydobyć jedynie stamtąd co można i nie kwapił się do domu.
W Wyrwach początkowo mieszkał w czworaku, który po drugiej stronie sadzawki ocalał z austriackiej pożogi. Wyporządził sobie w końcu tego domostwa stancyjkę i dwie zimy przepędził w niej znośnie. Wszystek teraz poszedł w myślistwo. Strzelec Kacper i Michcik, którego z wojska do Wyrw zabrał, stanowili dwór: Kacper jako strzelec, a Michcik jako kucharz, szatny i doradca. W rok po osiedleniu się już Rafał wzniósł stodoły o murowanych słupach, gontem kryte, wysokie, odbudował stajnie, obory i do porządku przywiódł spichlerz. Następnego roku ufundował nową groblę z upustem na palach bitych i odrestaurował młyn, a wreszcie od wiosny trzeciego roku budował dla siebie dom.
Dom był z modrzewia i wielkiej jodły. Od dawna wszystek sprzężaj zwoził zimową porą z Łysicy, Bukowej i Strawczanej góry olbrzymie tramy modrzewia, buku i jodły.
Obrobione z nich przyciesi i belki schły w porze letniej pod osobną wystawą. Z Klonowa zwieziono jędrne gonty, w Bodzentynie stolarz dopasowywał już okna i drzwi. Przez całe lato słychać było łoskot siekier, a już w lipcu zrąb dworu z wiązaniem belek, krokwi i łat bielił się na okolicę.
Rafał przeżył duszą całe to budowanie. Sam każde z drzew, czasu wypraw myśliwskich, obejrzał i wybrał na górach. Był przy ściąganiu go z wyżyny na chłopskich barkach, przy zwożeniu pod wystawę na rozworach. Był przy rozpłataniu każdej belki, przy oddzieleniu północnej jej części od twardzizny południowej, każdy cios topora widział, każdy sęk, rdzeń i wypaść pomacał ręką. Całe dni wiosny i początku lata przepędzał wśród traczów i cieślów. Przywykł do tego, żeby mu się nogi plątały w miękkich i cienkich wstążkach heblowin, żeby ucho chwytało szelest odciosanego toporem oszastu, śliską melodię hebla, dzwonienie dłuta w jądro rdzenia modrzewiowego. Nie było przyciesi, której by nie dźwigał wespół z ludźmi, nie było wiązania, którego by nie zbadał do cna rachunkiem, okiem i ręką. Gdy ściany z niezmiernych pniów wyrastały, cieszył się jak dziecko. Nowe życie zakładał tu sobie, mocne ściany na kamiennym murowaniu fundował, zwierał zrąb mocnymi belkami i niewzruszonym stragarzem na moc, na siłę przeciwko wiatrowi i wszystkiej burzy. Sam rok i napis na tym stragarzu wydłubał. Nareszcie wyniosły dach z kupy rozrzuconych gontów i łat zaczął wyrastać.
Jednocześnie z tą budową domu prowadzony był forsownie karczunek nieużytków, wydzieranie jałowców i wynoszenie kamieni. Coś z dążeń brata Piotra, nie tyle działaniem przykładu na rozum i wolę, ile mocą nieświadomego dziedzictwa, przylgnęło do młodego rolnika. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni kurzyły się w obszarach tak zwanych odpadków, po zboczach górskich, kupy wydartego z ziemi jałowcu, który palono wraz z pniakami jodeł. Oswobodzeni z niewoli, ale ubodzy zarobnicy darli z ziemi korzenie wielkich pniaków po świerkach, jodłach i bukach, które tam niegdyś szumiały. Wielkie wykroty, obwieszone kamieniami kwarcu oplecionymi przez niezliczone korzenie, sterczały na każdej szerokości. Doły pod nimi zawalano ziemią i równano pracowicie. Dzieci i wyrostki zbierały niezliczone masy kamienia i wynosiły na przydrożne kamionki.
Gleba tam była kamienista. Okrągły, siwy, twardy głaz leżał nie tylko na powierzchni, ale i pod cienką warstwą ziemi rodzajnej, którą okrywała trawa, mech, kwiatek leśny. Łysy jego czerep wyglądał z gruntu, gdziekolwiek rzucić było okiem, gdzie stąpnąć nogą. Kiedy poruszono glebę falistą po wykrotach, starganą kilofami w góry i doły, kamienie zdawały się wyłazić gronami, wyłuskiwać się jak orzechy, rodzić w oczach i mnożyć jak niezliczony owad. Pług, puszczony pierwszy raz w nowinę, zgrzytał, skwierczał, wił się i prawdziwie walczył. Rwał korzenie, przecinał nadgniłe kije i rozrywał odwieczne legowiska głazów. Pierwsze skiby były krzywe, tam płytkie, tu sięgające za głęboko, aż do podgleby skalistej, rzucane w prawo i lewo. Ziemia nie dawała swego dziewictwa za darmo. Trzeba było rozedrzeć jej zrosłą caliznę, wyrwać tysiączne spojenia, rozpłatać żyły, wyorać oporny kamień i z niemałym bólem krzyża odnieść daleko.
Nadeszło lato dwunastego roku.
Rafał w tym czasie, po zżęciu żyta, ku końcowi lipca, najusilniej karczował nowinę. Jeszcze stały płowiejącymi pasami owsy po polach. Był po starym lesie wielki szmat ziemi otaczający szerokim ramieniem rozdół łąk, przez które płynęła rzeka. Niwa ta służyła aż dotąd za pastwisko. Wyrosły już na dawnych porębach nowe chrusty i młody lasanek, przeważnie liściasty. Obok pniaka ściętego wysoko, który oblazł z kory, zbielał jak kość, stwardniał i wysechł, można tam było spotkać gaje leszczynowe, zwarte ostępy grabiny z buczyną, młode dąbki lśniące jak spasione źrebce, najcudniejsze gęstwiny iście dzikich krzewów, kolczastych tarnin, które w drzewa porosły, tęgich sumaków, dzikich gruszek, głogów i jeżyn. W dawnych, zarosłych wykrotach, gdzie teraz gnieździła się wilgoć najdłużej, powystrzelały olbrzymie łodygi kwiatów, dudy łopianów, niezdobyte barykady dzikich malin i wielkich ostów. Cały ów „stary las” kopcił się teraz od ognisk, przyduszanych nowymi wciąż warstwami gałęzi, badylów, pniaków i korzeni. Ludzie w chłodku, przejętym od drobnego dżdżu, pracowali chętnie i żywo. Każdy rad był brać udział w tym dziwowisku, jakie miał przed oczyma. Nie będzie już starego lasu! Już po poziomki, po czarną jagodę, maliny, dziady, orzechy nie pójdziesz w stary las, nie bój się!