— Któż Niemca znalazł? — spytał Nardzewski łagodniejszym głosem, puszczając kłęby dymu z krótkiej fajeczki.
— A musi go ktoś znalazł, bo cięgiem po lasach łazi. Kwardy.
— Dobrze wam tak, podłe chamy! — mruknął szlachcic — cały byście las wycięli!
— Ij, wielmożny panie, któż ta tyli las wytnie? Nie było nas, był las, nie będzie nas, to samo las na Łysicy będzie. Jak świat światem, ludzie ze solą jedzą. Trza ją w króbkach trzymać. Zawdy ludzie króbki robili, jedle na nie ścinali, a las stoi. A cóż ta dopiero za prawo ma do niego taki pluder! Las je królewski. Starostwo je i pokój. Tu my takie stada dzików gonili, jelenie my płoszyli z Cisowskich lasów aż po Siekierno… Ile razy ja tu na Łysicy niedźwiedzia widział, jakem jeszcze był małym berbeciem! Aby to jest dźwierz piękny — niedźwiedź. Abo jeleń… Mocny Boże! Jak rogi położy po sobie, jak lasem pójdzie — okropnie pieknie patrzeć! Aby tylko na świętego nie trafić… Panie, zachowajże też…
— Jak to na świętego? — dopytywał się Rafał.
— A to widać paniczek nie wie o naszym jeleniu — mruknął strzelec niechętnie.
— Nie wie, skoro się pyta — rzekł Nardzewski.
— Ludzie gadają tacy, co widzieli…
— Który widział?
— A Łakomiec widzieli. Powiadają to samo o starym Szafrańcu, co miał ze sto lat abo więcej, że go to samo ślepiami widzieli.
— Jakże to było?
Chłop spoglądał posępnie i zwlekał.
— Łakomiec nama gadali i zaprzysięgli się. Wyśli, pedają, ze swoją fuzyjczyną i stanęli na stanowisku, jak ogary pana krajczego Olchowskiego.
— Aha… — wtrącił Nardzewski.
— No, przecie nie ja stał, ino oni, choć ta już na Boskim sądzie, Panie świeć… Stoją se oto pode drzewem z cicha i czekają. Aże słyszą: duch-duch! Idzie. A dzień był wietrzny, ciemny. Idzie na dół po kamieniach, a przed nim jakiesi światło, tak jakby dodnia pod zimę, kiej słonie z lasu wychodzi. Zda im się pojrzeć ku niemu: widzą, idzie wolnego jeleń stary, wielki jak koń cugowy i okropnie piekny. Rogi położył… Wzieni go na oko, a prosto w łeb. Dopiero co się nie dzieje!… Trzymają kolbę przy pysku i nie widzą jelenia, tylko światło, tak jakby czerwone słonie wyszło z lasa i prosto im we ślepie lunęło. Strzelba im z rąk wypadła, a i samych łomot o ziemię. A jeleń poszedł kole nich, bokiem. Dopieroż zobaczyli, że miał między rogami krzyż złoty i że z onego takie światło w las waliło.
— Duży był krzyż? — poważnie pytał Nardzewski.
— Biedyć-ta duży! Pasyjka niewysoka, ino gruba na dwa palce. Dopiero mój Łakomiec za lufę i w nogi co duchu! To ich jeszcze na trzeci dzień tarmosił strach, jak se wspomnieli, że oni do takiego gada chcieli wygarnąć… A jakby go też człowiek zabił… Rany!
— Ty, żebyś go i z krzyżem spotkał, tobyś nie ścierpiał.
Chłop udał, że nie słyszy, i ciągnął dalej:
— Tera taki psia para jedli ściąć nie da! Sadził ją tu, czy co? Nic, ino kamera. Wszystko, pada, do kamery należy.
— A tak, teraz wszystko do kamery… — westchnął Nardzewski. — No, skończyłeś?
Strzelec wyprostował się i wytarł ręce w śniegu.
— Wielmożny panie, ony nama tu i zapolować z pieskami nie dadzą!…
— To nie twoja rzecz.
— A przecie gadają, że Górno, Krajno, Porąbki, Brzezinki, Masłów, wszystko precz niemiecki król puścił w dzierżawę młodemu panu z Olchowa.
— No, więc cóż z tego?
— A to i do lasów ma wręb, choć i rządowe dozorce będą drzewa pilnowały. A on już koźlątka nie popuści — choć i jaśnie pan Olchowski.
— Zobaczymy, a teraz weź no, rozpal trochę ognia. Ręce mi zgrabiały.
Strzelec w mgnieniu oka wyczyścił miejsce, śnieg zgarnął, naniósł suchych żółtych gałązek jałowcu i sośniny. Skrzesał ognia i umiejętnie, szybko, z dziwną wprawą rozdmuchał płomień. Igły poczęły trzaskać i niewidoczny błękitnawy płomyczek biegał to tu, to tam po zgiętych pałąkach. Rafał pomagał Kacprowi, znosił suche gałęzie i rzucał w ogień. Stary pan siedział na wystającym głazie nieruchomy i chmurnie patrzał w ognisko. Już wtedy nadchodził szybki wieczór styczniowy. Wiatr się odwrócił i dął z północy. Z drzew nie leciały już kępy śniegu, a spadające strugi wody nagły mróz zamieniał w sople.
Strzelec upatrzył młodego świerka i począł go ścinać u samej ziemi małą siekierką, którą nosił za pasem. Okrzesał prędko gałęzie, ściął wierzchołek i przygotował drąg kilkułokciowy. Wówczas związał do kupy rzemiennymi pasami przednie i poślednie nogi dwu zwierząt i drąg ów między nie wsunął. Gdy to wszystko załatwił, zbliżył się do ognia i rozgrzewał nad nim ręce. Właśnie wtedy pan Nardzewski wyciągnął z kieszeni kapciuch i nabijał „galicyjskim” tytuniem swą glinianą fajeczkę. W trakcie tej czynności, nie patrząc, podał strzelcowi dużą szczyptę tytuniu. Chłop zdjął czapkę i pięknie podziękował. Zaraz też roztarł tytuń na lewej dłoni, zwilżył go śliną obficie, ugniótł palcami i dopiero tak przygotowaną masą naładował fajkę. Potem całą fajkę wsunął w gorący popiół, pełen czerwonych węgielków. Gdy zwilżony tytuń dobrze zaprzał, wyjął fajkę z popiołu i jeden z węgielków umieścił na wierzchu.
Rafał, zaciekawiony, spytał go, czemu to wszystko robi.
— Czemu? Abo tak dopiero będzie prawdziwie tęgie paliwo. To je dopiero tutiun! Żeby też tak jaśnie paniczek zapróbował… Już się ta z tym nie zrównają ani debrejskie liście, ani knaster niekrajany, ani ta i nasz powszedni w obertuchach.
— No, pokażcie.
— Rafciu, ostrożnie! — zawołał Nardzewski.
Podrażniony młodzieniec starannie otarł cybuszek i pociągnął, ale natychmiast puścił go z rąk i zatoczył się jak uderzony drągiem w głowę. Przez pewien czas tchu złapać nie mógł, a choć się wreszcie uspokoił, długo jeszcze czuł ogień w piersiach i w gardzieli.
— Takie je chłopskie paliwo, jaśnie paniczku, he he…
— No, dość już twego palenia. Chodźmy.
Zdeptali ognisko. Strzelec chwycił jeden koniec drąga, Nardzewski drugi; schylili się obadwaj i jednocześnie, jak na komendę, podnieśli zawieszone zwierzęta. Chłop szedł pierwszy. Koniec drąga był wparty o jego ramię. Niższy wzrostem Nardzewski dotrzymywał mu kroku, choć się zataczał w prawo i w lewo. Kiedy Rafał, palony żądzą współdziałania, dopominał się, żeby mu wuj miejsca ustąpił, szlachcic go ofuknął
— Daj no pokój! Pilnowałbyś strzelby…
Szli tak dość długo z góry w kierunku klasztoru. Nie dochodząc do źródła świętego Franciszka skręcono na lewo. Nardzewski ochrypłym głosem dał rozkaz, żeby stanąć, i wręczył siostrzeńcowi tak upragniony koniec pawęzu. Rafał z pietyzmem oparł go na ramieniu, ale w tej samej chwili zgiął się i przysiadł pod ciężarem. Doznał wrażenia, że mu w barach kości pękły. Ze ściśniętymi zębami, oddechem zapartym i twarzą brunatną od nabiegłej krwi, szedł jednak twardo aż do drogi bodzentyńskiej. Tam go znowu zluzował stary myśliwiec.
Był już mrok prawie, gdy na skraju leśnym stanęli przed kurną chatą, zadętą ze wszech stron przez górskie śniegi. Para koni zaprzężona do prostych fornalskich sanek stała już przed niskimi drzwiami. Wwalono sarny na sanie przy pomocy oczekującego parobka i zagrodnika, i wszyscy trzej myśliwi ulokowali się jako tako w sąsiedztwie zwierzyny. Młode konie skoczyły z miejsca i poszły w górę. Śnieg po odwilży przymarzł wierzchem; okryła go śreń, cienka skorupka lodowa. Podkute kopyta trzaskały ostro w szklistą powłokę. Ogary biegły z trudem i kaleczyły się, zapadając w śniegu. Obadwa były senne, znudzone i odbywały tę podróż resztkami siły. Nardzewski podniecał je co chwila pieszczotliwymi dźwiękami, cieszył pogwizdywaniem.