— Szelma też to była sroga, choć i ten dzik! — westchnął Kacper. — Znałem ja się z nim! Dopadł ci mię on jednego razu na Cisowskiem, a jak mię zaorał kłem po łydach, to do samej kości mięso ozdarł, jak cygankiem, aże w kolano. Pod siebie mię przecie o mało nie wziął, ciortu brat, bom go się był bardzo przeląkł. Teraz jeszcze, jak se spomnieć, to człowiekowi seremno. A ja już bywałem pod dzikiem. Już mi ta jeden orał kożuch na plecach to prawym to lewym kielcem, i deptał po mnie raciami: z tego wiem, co taki ma w sobie za siłę! Świnia! Ślepiem na mnie, zatracony, pojrzał tylim, jak żołędzia łupina a krew człowiekowi w żyłach zmarzła i w gardzieli głos zatkało… Alem ja i tamtego to samo połechtał po szyjce…
— Ba! my tu rozprawiamy — wtrącił Nardzewski — a waszmość, panie komisarzu, może i owo zgoła nie myśliwy?
— Ja wcale myśliwy nie jestem. Gdzież czas na takie zabawy znaleźć bym mógł? Zawsze na służbie.. Oto i teraz delegowany na komisją do wielmożnego pana, jako do zwierzchności gruntowej, jestem.
— Do mnie? Na komisją?
— Tak jest.
— A w jakiejże sprawie, jeśli łaska?
— Spraw bardzo wiele.
— Nawet bardzo wiele. To ciekawe…
— Czy możemy zacząć w tej chwili?
— Noc to… Ale proszę, proszę…
— Ja przybyłem za dnia i czekałem cierpliwie. Jutro muszę jechać dalej.
— Toteż ciekawie słucham.
— Primo, konskrypcja dusz.
— Dusz konskrypcja? Chłopskich?
— Tak jest.
— Słyszane rzeczy!
— Baron von Lipowski, pierwszy cyrkułowy komisarz kieleckiego krajzamtu, nie mogąc sam osobiście, mnie wysyła…
— A cóż waszmościom, u Boga Ojca, do moich chłopów?
Urzędnik z lekka a szczerze uśmiechnął się nie podnosząc oczu. Nie odpowiedział też na to pytanie, lecz zadał inne:
— Czy wielmożny pan na fundamencie dekretu ratę ofiary styczniowej dziesiątego i dwudziestego grosza na ręce egzaktora w Chęcinach, urodzonego Czaplickiego, zapłacił był?
— Ratę ofiary? Cóż to za ofiara?
— Po wstąpieniu wojsk Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości w kraj tutejszy — mówił urzędnik głosem kaznodziejskim — odezwę do obywatelów feldcajgmajster de Foullon z żądaniem składania ofiary bez najmniejszej zwłoki wydał był. W styczniu zeszłego, 1796 roku przez duchownych z ambon ten cyrkularz publikowany jest, a każdy pleban udzielał go obywatelom za rewersem. Czy wielmożny pan to publicandum otrzymał?
— Być może. Ale ja do papierów żadnej zgoła wagi nie przywiązuję. Mnie papier potrzebny tylko na przybicie prochu i śrutu, i to jeszcze przekładam flejtuchy z pakuł nad papierowe.
— Otóż, przeciw lepszemu spodziewaniu, wielmożny pan jeden z niewielu zaległ w opłacie.
Nardzewski siedział na swym krześle z rękoma w kieszeniach rajtuzów. Twarz jego, schłostana przez wiatry, była teraz szkarłatna, wargi odęte. Milczał długo.
— Bardzo być może… przeciw lepszemu spodziewaniu — wycedził wreszcie przez zęby.
— To ad primum. A teraz co do homagium. Pan baron von Lipowski, pierwszy cesarski komisarz kieleckiego krajzamtu, żebym wyraził wielmożnemu panu niezadowolenie z powodu jego absentowania się w tej tak ważnej sprawie, polecił mi był.
— Do diaska! siła grzechów, jak widzę, ciąży na moim sumieniu…
— Tak jest. Wielmożny pan nie tylko nie udał się osobiście do Krakowa…
— Ja do Krakowa! Ale czegóż to waszmość wymagasz ode mnie?
— To nie było wymagane.
— Nie wymagane znowu! Więc jak?
— To było oczekiwane od obywatelów.
— Raz wymagane, drugi raz oczekiwane!… Ja, mości panie, trzydzieści lat z tych oto Wyrw nie wyjeżdżałem i nie wyjadę. Nie wyjadę, chociażby kije z nieba leciały! Tu siedzę i skończona rzecz. O niczym nie wiem… A pierwszy von Lipowski komisarz… Mam już dość Krakowa — i wszystkiego świata!
— To wszystko bardzo być może…
— Ostatni raz byłem w Krakowie anno Domini 1768. Porachuj no waszmość, ile to lat.
— Rzeczywiście — wykrztusił Hibl przeglądając jakieś papiery.
— Dawne to już, ubiegłe czasy, mości panie. Jeszcześ wówczas wasze nawet Wschodnich Galicjów nie oglądał.
— Wielmożny pan tam do szkół zapewne?… — mówił urzędnik segregując w dalszym ciągu stosy swych notat.
— Do szkół? Ale co znowu! Ja szkoły traktowałem w Sandomierzu, w sławnym po wsze czasy kolegium ojców jezuitów, choć już z niego ani dymu, ani popiołu. Ale nie do nauk byłem stworzony. Szczerze mówiąc, ledwiem się przez infimę, gramatykę i syntaxim przebił nie bez trudu, a poetyki i retoryki owo zgoła zaniechałem. Kraków!… — mówił w zadumie — nigdy tam moja noga nie postanie. To waszmość możesz oświadczyć pierwszemu baronowi z czegoś tam kieleckiego.
— Z kieleckiego cyrkułu — wyraźnie i zimno oświadczył urzędnik.
— Mnie te nazwy ani pachną, ani śmierdzą…
Hibl nieznacznie coś zanotował w pugilaresiku.
— Powiem waćpanu — ciągnął szlachcic — czemu Krakowa nie lubię. Sam pojmiesz.
— Proszę, proszę…
— W młodocianym wieku osierocony przez rodziców, wzięty byłem przez opiekuna całej mojej puścizny, krajczego — Panie świeć nad jego duszą! — Olchowskiego ze szkół, gdziem się tyle że wałkonił i po wagarach chodził. Na dworze jego, w Sieprawicach, młodość strawiłem. Siostrę moją, matkę tego oto młodzieńca, wychowała nieboszczka krajczyna. Pan Olchowski, jako sam człek ongi rycerski, bo z królem Janem bywał, widząc we mnie ochotę do szabli, udzielił mi błogosławieństwa w imieniu rodziców, a na znak i zakład posłuszeństwa antiquo more kazał rozciągnąć na kobiercu i własną swą senatorską ręką wyliczył mi pięćdziesiąt batogów. Zaraz też sto obrączkowych wsypał do trzosika, dał dwu pocztowych, dwa konie wierzchowe jak diabły, ryngraf na piersi, i sam odwiózł do chorągwi pancernej, co się wówczas uwijała koło Miechowa. Wtedy oto pierwszy raz widziałem Kraków. A ostatni raz, ostatni… I niech go tam jasne pioruny spalą, cały wasz Kraków! Więcej tego wszystkiego kosztować nie myślę…
Gość zaśmiał się z cicha, chytrze rozszerzając powieki. Szepnął z udanym zdziwieniem:
— Dlaczego? Wielmożny pan obiecał wyjaśnić…
Szlachcic słyszał ten okrzyk i widział uśmiech, ale niezrażony mówił dalej:
— Dlaczego? A no dlatego… Wytrzymałem był w tym Krakowie oblężenie pospołu z bracią z województwa sandomierskiego, krakowskiego jako też i ziemi sanockiej. Wytrzymałem dziesięcioniedzielny szturm do miasta. Byłem przytomny, kiedy nieprzyjaciel zdradą wpuszczony był do grodu, a my wszyscy sromotnie poddać się przymuszeni byliśmy. Złożyliśmy jak barany rynsztunek wojenny i dwie niedziel zamknięci w zamku krakowskim czekaliśmy na rezolucję, co też z nami uczynią. Trzy nasze związki konfederackie, Boże mój, Panie miłosierny! rozłączono, a każdy do innej sali na zamku graf zamknąć kazał. A skorośmy do tych sal weszli, warta z ukrytych miejsc pokazała się, u drzwi i okien miejsca zajmując. Nazajutrz przyszedł placmajor z rezolucją, ażebyśmy do podróży byli gotowi. Dwustu siedemdziesięciu nas samej szlachty oficjerów w marsz wyszło przez Grodzką Bramę. A za oną bramą zastaliśmy konwój z karabinierów. Ci nas wiedli błotami i drogą złą w naznaczoną podróż. Później dopiero dano nam podwody i tak oto z wolna jechaliśmy w oczach ludzkich przez Skalbmierz, Staszów, Iwaniska… Za Staszowem idzie tam droga szeroka lasem… No, mój ta już był blisko kraj. Z dala Święty Krzyż widać… Zdarzył się był nocleg w miasteczku Bogoryi. Dokoła zajazdu, gdzie my w stajniach pokotem leżeli, warta czuwała. Wstałem ja w późną noc, przyszedłem do karabiniera pierś w pierś, gdy się nie spodział, i wziąłem mu z rąk broń siłą a w mgnieniu oka.