Выбрать главу

— Niech pan siada — powiedziała uprzejmie Diana.

Pawor usiadł naprzeciw niej i krzyknął: „Kelner, podwójny koniak!” Zmierzchało się, portier zaciągał story na oknach. Wiktor zapalił stojącą lampę.

— Jestem zachwycony pani wyglądem — Pawor zwrócił się do Diany — żyć w takim klimacie i zachować tak wspaniałą cerę… — kichnął. — Przepraszam. Te deszcze mnie wykończa… — Jak się pracuje? — zapytał Wiktora.

— Kiepsko. Nie mogę pracować, kiedy jest pochmurno — wciąż mam ochotę czegoś się napić.

— Co za skandal wywołał pan u policmajstra? — zapytał Pawor.

— A tam, głupstwo — odpowiedział Wiktor. — Szukałem sprawiedliwości.

— Ale co się stało?

— Ten bydlak burmistrz zastawia potrzaski na mokrzaków. Jeden się złapał, zmiażdżyło mu nogę. Zabrałem ten potrzask, poszedłem na policję i zażądałem dochodzenia.

— Tak — powiedział Pawor. — I co dalej?

— W tym mieście są dziwne prawa. Ponieważ nie było wniosku poszkodowanego, uważa się, że nie było także przestępstwa, tylko nieszczęśliwy wypadek, któremu nikt nie jest winien z wyjątkiem poszkodowanego. Powiedziałem policmajstrowi, że przyjmę to do wiadomości i wtedy on oznajmił mi, że jest to groźba i na tym się rozstaliśmy.

— A gdzie to się stało? — zapytał Pawor.

— Niedaleko sanatorium.

— Niedaleko sanatorium? Czego szukał mokrzak koło sanatorium?

— To nikogo nie powinno obchodzić — ostro powiedziała Diana.

— Oczywiście — odparł Pawor. — Ja się tylko zdziwiłem — skrzywił się, zmrużył oczy i dźwięcznie kichnął. — O do diabła — rzekł. — Przepraszam.

Wsadził rękę do kieszeni i wyciągnął ogromną chustkę do nosa. Coś z hałasem upadk) na podłogę. Wiktor nachylił się. To był kastet. Wiktor podniósł go i podał Faworowi.

— I po co pan to nosi przy sobie? — zapytał.

Pawor z twarzą ukrytą w chustce do nosa patrzył na kastet zaczerwienionymi oczami.

— To wszystko przez pana — powiedział zduszonym głosem i wydmuchał nos. — To pan mnie przestraszył swoją opowieścią… A tak przy okazji, ludzie powiadają, że grasuje tu jakaś miejscowa banda. Ni to bandyci, ni to chuligani. A ja, wie pan, nie lubię, kiedy mnie biją.

— A często pana biją? — zapytała Diana.

Wiktor spojrzał na nią. Siedziała w fotelu założywszy nogę na nogę i paliła papierosa nie patrząc na nikogo. Biedny Pawor, pomyślał Wiktor. Zaraz coś usłyszy… Wyciągnął rękę i obciągnął spódnicę na jej kolanach.

— Mnie? — zapytał Pawor. — Czyżbym wyglądał na człowieka, którego często biją? To trzeba poprawić. Kelner, jeszcze raz podwójny koniak! Tak, a więc następnego dnia poszedłem do warsztatu ślusarskiego i raz dwa zrobili mi tę zabawkę… — z zadowoleniem obejrzał kastet. — Niezła rzecz, nawet Golemowi się spodobała…

— Nadal nie wpuszczają pana do leprozorium? — zapytał Wiktor.

— Nie. Nie wpuszczają i jak należy sądzić, nie wpuszczą. W każdym razie już w to nie wierzę. Napisałem skargi do trzech departamentów, a teraz siedzę i piszę sprawozdanie. Na jaką sumę leprozorium otrzymało w minionym roku kalesony. Oddzielnie dla kobiet, oddzielnie dla mężczyzn. Diabelnie pasjonujące.

— Niech pan napisze, że im brakuje lekarstw — poradził Wiktor. Pawor ze zdziwieniem uniósł brwi, a Diana powiedziała leniwie.

— Lepiej niech pan zostawi tę swoją pisaninę i zamiast tego napije się grzanego wina i położy do łóżka.

— Zrozumiałem aluzję — powiedział Pawor z westchnieniem. — Trzeba będzie iść… Czy pan wie, w którym numerze mieszkam? — zapytał Wiktora. — Wpadłby pan kiedyś.

— W dwieście dwudziestym trzecim — powiedział Wiktor. — Z całą pewnością.

— Do widzenia — powiedział Pawor wstając. — Życzę przyjemnego wieczoru.

Oboje patrzyli jak podszedł do baru, wziął butelkę czerwonego wina i skierował się do wyjścia.

— Masz za długi język — powiedziała Diana.

— Tak — zgodził się Wiktor. — Moja wina. Rozumiesz, on mi się w jakiś sposób podoba.

— A mnie nie — powiedziała Diana.

— I doktorowi R. Kwadrydze — też nie. Ciekawe dlaczego?

— Ma wstrętny pysk — odpowiedziała Diana. — Blond bestia. Znam ten gatunek. Prawdziwi mężczyźni. Bez czci i wiary. Atamani głupców.

— Masz ci los — zdziwił się Wiktor. — A ja myślałem, że tacy mężczyźni powinni ci się podobać.

— Teraz już nie ma mężczyzn — zaprzeczyła Diana. — Teraz są albo faszyści, albo baby.

— A ja? — zapytał Wiktor z zaciekawieniem.

— Ty? Ty za bardzo lubisz marynowane minogi. I jednocześnie — sprawiedliwość.

— Racja. Ale moim zdaniem to całkiem nieźle.

— Nie najgorzej. Ale gdybyś musiał wybierać, wybrałbyś minogi, a to już niedobrze. Poszczęściło ci się, że masz talent.

— Coś ty dzisiaj taka zła? — zapytał Wiktor.

— A ja w ogóle jestem zła. Ty masz talent, a ja — złość. Jeżeli tobie odebrać talent, a mnie złość to pozostaną dwa kopulujące ze sobą zera.

— Zero zeru nierówne — zauważył Wiktor. — Ty nawet jako zero wyglądałabyś nieźle — przystojne, świetnie zbudowane zero. A poza tym, gdyby ci odebrać twoją złość, staniesz się dobra, co w końcu też nie jest najgorsze…

— Jeśli odebrać mi złość, to stanę się meduzą. Żebym stała się dobra, należałoby zastąpić złość dobrocią.

— Zabawne — powiedział Wiktor — przeważnie kobiety nie lubią dyskutować. Ale kiedy już zaczynają, stają się zdumiewająco kategoryczne. Skąd ci się właściwie wzięło, że jesteś wyłącznie zła i ani trochę dobra. Tak nigdy nie jest. Masz w sobie dobroć, tylko że jej nie widać spoza złości. W każdym człowieku jest wszystkiego po trochu, a życie z tej mieszaniny wyciska na wierzch to albo tamto…

Na salę wtoczyło się towarzystwo młodych ludzi jod razu zrobiło się głośniej. Młodzi ludzie zachowywali się dość swobodnie — nawymyślali kelnerowi, pogonili go po piwo, sami obsiedli stolik w odległym kącie, zaczęli głośno rozmawiać i śmiać się na całe gardło. Ogromny drab o grubych wargach i rumianych policzkach pstrykając palcami skierował się tanecznym krokiem do baru. Teddy coś mu podał i drab odstawiając mały palec ujął dwoma palcami kieliszek, odwrócił się plecami do lady, oparł się o nią łokciami, skrzyżował nogi i zwycięsko rozejrzał się po pustej sali. „Witam Dianę! — wrzasnął. — Co słychać?” Diana uśmiechnęła się do niego obojętnie.

— Co to za cudo? — zapytał Wiktor.

— Niejaki Flamen Juventa — odpowiedziała Dina. — Bratanek policmajstra.

— Gdzieś go już widziałem — powiedział Wiktor.

— Do diabła z nim — niecierpliwie powiedziała Diana. — Wszyscy ludzie to meduzy i niczego w nich takiego nie ma. Z rzadka trafiają się prawdziwi, tacy którzy mają coś własnego — dobroć, talent, złość… ale jeśli im to zabrać, nic z nich nie pozostanie, zostaną meduzami jak wszyscy. Ty, mam wrażenie wyobraziłeś sobie, że podoba mi się twoje umiłowanie minóg i sprawiedliwości? Zawracanie głowy! Masz talent, masz swoje książki, masz sławę, ale jeśli chodzi o resztę, to jesteś taki sam jaskiniowy niedorajda jak wszyscy.

— To, co teraz mówisz — oznajmił Wiktor — jest tak bardzo niesłuszne, że nawet nie czuję się urażony. Ale mów dalej, bardzo interesująco zmienia ci się wyraz twarzy, kiedy mówisz — zapalił papierosa i podał jej. — Mów dalej.

— Meduzy — powiedziała Diana gorzko. — Oślizgłe, głupie meduzy. Kotłują się, pełzają, strzelają, same nie wiedzą czego chcą, nic nie umieją, niczego naprawdę nie kochają… jak robaki w wychodku…