— Wynoś się! — powiedziała Lola.
— Wiesz, co ci powiem? — powiedział Wiktor. — Nie mam zamiaru się z tobą kłócić. Będę myśleć. A ty…
Stała teraz wyprostowana i nieomalI dygotała, przewidując oskarżenie, gotowa z rozkoszą rzucić się w kłótnię.
— A ty — spokojnie powiedział Wiktor — postaraj się nie denerwować. Coś wymyślimy. Zadzwonię do ciebie.
Wszedł do przedpokoju i włożył płaszcz. Płaszcz był jeszcze mokry. Wiktor zajrzał do pokoju Irmy, żeby się pożegnać, ale Irmy nie było. Okno było otwarte na oścież, deszcz chlustał na parapet. Ścianę zdobił transparent — wielkie, śliczne litery żądały Proszę nigdy nie zamykać okna. Transparent był pomięty, złachmaniony i pokryty ciemnymi plamami, jakby go wielokrotnie zrywano i deptano nogami. Wiktor zamknął drzwi.
— Do widzenia Lolu — powiedział. Lola nie odpowiedziała.
Na ulicy było już zupełnie ciemno. Deszcz zastukał po ramionach, po kapturze. Wiktor przygarbił się wepchnął ręce głębiej do kieszeni. O, na tym skwerze po raz pierwszy pocałowaliśmy się, pomyślał. A tego domu wtedy jeszcze nie było, był pusty plac, a za placem — wysypisko śmieci, tam strzelaliśmy z procy do kotów. W mieście było diabelnie dużo kotów, a teraz nie widziałem ani jednego… Nie czytaliśmy tedy w ogóle, a Irma miała pełen pokój książek. Jakie były w moich czasach dwunastoletnie dziewczynki? Piegowate, rozchichotane stworzenia, kokardy, lalki, obrazki z zajączkami i królewną Śnieżką, zawsze we dwie, we trzy, szepczące sobie na ucho, torebki ciągutek, zepsute zęby. Czyścioszki, skarżypyty, a najlepsze z nich były takie same jak my — podrapane kolana, oczy dzikie jak u rysia, skłonność do odstawiania nogi… Wreszcie nastąpiły nowe czasy, czy co? Nie, pomyślał. To nie czasy. To znaczy czasy oczywiście również… A może mam córkę wunderkinda? Przecież zdarzają się wunderkindy. Jestem ojcem wunderkinda. To bardzo zaszczytne, ale kłopotliwe, i nie tyle zaszczytne, ile kłopotliwe, zresztą koniec końców wcale nie zaszczytne… A tę uliczkę zawsze lubiłem, dlatego że jest najwęższa ze wszystkich. Tak, a oto i bijatyka. Słusznie, u nas po prostu inaczej nie można. Tak było u nas od zarania dziejów. A w dodatku dwóch na jednego…
Na rogu stała latarnia. Na granicy oświetlonej przestrzeni mókł samochód z brezentową budą, a obok samochodu dwóch w błyszczących płaszczach przyginało do jezdni trzeciego — w czymś czarnym i mokrym. Wszyscy troje z wysiłkiem niezgrabnie dreptali po kocich łbach. Wiktor zatrzymał się, a następnie podszedł bliżej. Trudno było pojąć, co tu się właściwie dzieje. Do bójki niepodobne — nikt nikogo nie bije. Na zapasy dla wyładowania młodzieńczych sił tym bardziej nie wyglądało — nie słychać zawadiackich okrzyków, ani dziarskiego rechotu… Trzeci — ten w czerni — nagle wyrwał się, upadł na plecy, a dwaj w płaszczach zwalili się natychmiast na niego. I wtedy Wiktor zauważył, że drzwi samochodu były szeroko otwarte i pomyślał, że czarnego albo właśnie wyciągnięto stamtąd, albo próbują go tam wepchnąć. Podszedł bardzo blisko i zaryczał:
— Wróć!
Dwaj w płaszczach odwrócili się jednocześnie i przez kilka sekund patrzyli na Wiktora spod nasuniętych na oczy kapturów. Wiktor zauważył tylko, że obaj są młodzi, że usta mają otwarte z wysiłku, a następnie obaj z niebywałą szybkością dali nura do samochodu, silnik zawył, drzwi trzasnęły i samochód zniknął w ciemnościach. Człowiek w czerni powoli wstał i przyjrzawszy mu się Wiktor odstąpił do tyłu. Był to chory z leprozorium — „mokrzak” albo „okularnik” jak ich nazywano z powodu żółtych kręgów wokół oczu — w opasce z gęstego grubego materiału zasłaniającej dolną część twarzy. Oddychał ciężko, z trudem unosząc resztki brwi. Po łysej głowie spływała wóda.
— Co się stało? — zapytał Wiktor.
Okularnik patrzył nie na niego, tylko w bok, oczy wyszły mu na wierzch. Wiktor chciał się odwrócić, i wtedy coś go z chrzęstem rąbnęło w kark, a kiedy oprzytomniał, stwierdził, że leży twarzą do góry pod chlustającą rynną. Woda wpadała mu do ust, była ciepława, o posmaku rdzy. Plując i kaszląc odsunął się i usiadł, opierając plecy o ceglany mur. Woda, która nagromadziła się w kapturze popłynęła teraz za kołnierz, mocząc plecy. W głowie huczały dzwony, trąbiły trąby i biły bębny. Przez tę orkiestrę Wiktor wypatrzył przed sobą chudą ciemną twarz. Znajomą. Gdzieś już go widział. Jeszcze przed tym zanim usłyszał szczęk własnych zębów… Pomacał językiem, ruszył szczęką. Zęby były w porządku. Chłopiec nabrał pod rynną wody w dłonie i chlusnął mu w oczy.
— Miły mój — powiedział Wiktor. — Wystarczy.
— Wydawało mi się, że pan jeszcze nie oprzytomniał — powiedział chłopiec z powagą.
Wiktor ostrożnie wsunął dłoń pod kaptur i pomacał kark. Tam był guz — nic strasznego, żadnych pogruchotanych kości, nawet krwi nie było.
— Kto to mnie tak? — zapytał z zadumą. — Nie ty, mam nadzieję?
— Będzie pan mógł iść sam, panie Baniew? — zapytał chłopiec. — A może kogoś zawołać? Widzi pan, jest pan dla mnie za ciężki.
Wiktor przypomniał sobie, kto to jest.
— Znam cię — powiedział. — Ty jesteś Bol-Kunac, kolega mojej córki.
— Tak — powiedział chłopiec.
— No i bardzo dobrze. Nie trzeba nikogo wołać i nikomu o niczym mówić. Może tylko posiedźmy jeszcze chwilę i oprzytomnijmy.
Teraz zauważył, że z Bol-Kunacem też nie wszystko jest w porządku. Na jego policzku ciemniał świeży siniak, a górna warga była spuchnięta i krwawiła.
— Może jednak kogoś zawołam — powiedział Bol-Kunac.
— A czy warto?
— Widzi pan, panie Baniew, nie podoba mi się sposób w jaki drga pański policzek.
— Naprawdę? — Wiktor obmacał twarz. Policzę k nie drgał. — To ci się tylko wy daj e… Tak. Teraz spróbujemy wstać. Co należy zrobić w tym celu? W tym celu trzeba podciągnąć nogi pod siebie… — podciągnął nogi pod siebie i nogi wydały mu się niezupełnie własne. — Następnie lekko odpychając się od ściany przenieść środek ciężkości w taki sposób… — nijak nie udawało mu się przenieść środka ciężkości, coś przeszkadzało. Czym oni mnie tak urządzili, pomyślał. I to jak sprytnie…
— Pan sobie przydeptał płaszcz — zawiadomił go chłopiec, ale Wiktor już sam uporządkował Swoje ręce i nogi, swój płaszcz i swoją orkiestrę pod czaszką. Wstał. Początkowo trzeba było trzymać się trochę ściany, ale potem poszło lepiej.
— Aha — powiedział. — To znaczy, że ciągnąłeś mnie stamtąd do tej rynny. Dziękuję.
Latarnia była na miejscu, ale nie było ani samochodu, ani okularnika. Nikogo nie było. Tylko maleńki Bol-Kunac ostrożnie gładził swój siniak mokrą dłonią.
— Gdzie się oni wszyscy podzieli? — zapytał Wiktor. Chłopiec nie odpowiedział.
— Sam tu leżałem? — zapytał Wiktor. — Nikogo więcej nie było?
— Chodźmy, odprowadzę, pana — powiedział Bol-Kunac. — Dokąd pan woli iść? Do domu?
— Poczekaj — powiedział Wiktor. — Widziałeś, jak oni chcieli złapać okularnika?
— Widziałem jak on pana uderzył — odpowiedział Bol-Kunac.
— Kto?
— Nie poznałem. Stał tyłem.
— A ty gdzie byłeś?
— Widzi pan, ja leżałem tu, za rogiem…
— Nic nie rozumiem — powiedział Wiktor. — Może z moją głową jest coś nie w porządku… Dlaczego właściwie leżałeś za rogiem? Mieszkasz tam?