— Widzi pan, leżałem ponieważ mnie ogłuszono wcześniej. Nie ten, który pana uderzył, ten drugi.
— Okularnik?
Szli powoli, starając trzymać się jezdni, żeby nie kapało z dachów.
— N — nie — odpowiedział Bol-Kunac po chwili namysłu. — Moim zdaniem żaden nie miał okularów.
— O Boże — powiedział Wiktor. Wsunął rękę pod kaptur i pomacał guza. — Mówię o tym trędowatym, nazywają ich okularnikami. No wiesz, ci z leprozorium… Mokrzaki…
— Nie wiem — powściągliwie odezwał się Bol-Kunac. — Moim zdaniem oni Wszyscy byli zupełnie zdrowi.
— No — no — powiedział Wiktor. Odczuł pewien niepokój i nawet przystanął. — Ty co, chcesz mi wmówić, że tam nie było trędowatego? Z czarną opaską, cały na czarno…
— On wcale nie jest trędowaty! — nieoczekiwanie zapalczywie powiedział Bol-Kunac. — Jest zdrowszy od pana…
Po raz pierwszy w tym chłopcu pojawiło się coś chłopięcego i natychmiast znikło.
— Nie jest dla mnie zupełnie jasne, dokąd idziemy — powiedział po chwili milczenia poprzednim beznamiętnym i poważnym głosem. — Najpierw wydało mi się, że zmierza pan w kierunku domu, ale teraz widzę, że idziemy w przeciwną stronę.
Wiktor wciąż stał patrząc na niego z góry na dół. Jedno warte drugiego, pomyślał. Wszystko obliczył, przeanalizował i spokojnie postanowił nie informować mnie o rezultacie. I nie zamierza mi opowiedzieć, co tu się stało. Ciekawe dlaczego? Bandyci? Nie wygląda na to. A może jednak bandyci? Wiesz, czasy się zmieniają… Głupie gadanie, znam dzisiejszych bandytów…
— Wszystko się zgadza — powiedział i ruszył dalej. — Idziemy do hotelu, ja tam mieszkam.
Chłopiec, wyprostowany, mokry i surowy szedł obok. Przełamując niejaką niezręczność Wiktor położył mu rękę na ramieniu. Nic szczególnego nie zaszło — chłopiec jakoś to ścierpiał. Zresztą bardzo możliwe, że po prostu uznał, iż jego ramię okazało się przydatne w celach ściśle utylitarnych, jako oparcie dla poszkodowanego.
— Muszę ci powiedzieć — niezwykle poufnym tonem oznajmił Wiktor — że ty i Irma macie dziwny sposób prowadzenia rozmowy. My w dzieciństwie rozmawialiśmy inaczej.
— Doprawdy? — uprzejmie zapytał Bol-Kunac. — To znaczy jak?
— No, na przykład twoje pytanie brzmiałoby tak — chyba zasuwasz? Bol-Kunac wzruszył ramionami.
— Chce pan powiedzieć, że tak byłoby lepiej?
— Na Boga, nie! Chcę tylko powiedzieć, że byłoby naturalniej.
— Właśnie to co najnaturalniejsze — zauważył Bol-Kunac — najmniej przystoi człowiekowi.
Wiktor poczuł jakiś wewnętrzny chłód. I niepokój. Może nawet strach. Jakby kot parsknął mu śmiechem prosto w twarz.
— To co naturalne, zawsze jest prymitywne — ciągnął tymczasem dalej Bol-Kunac. — A człowiek jest istotą skomplikowaną, naturalność do niego nie pasuje. Pan mnie rozumie, panie Baniew?
— Tak — powiedział Wiktor. — Oczywiście.
Było coś zdumiewająco fałszywego w tym, jak po ojcowsku trzymał rękę na ramieniu tego dzieciaka, który nie był dzieckiem. Aż mu łokieć zdrętwiał. Ostrożnie cofnął rękę i wsadził ją do kieszeni.
— Ile masz lat? — zapytał.
— Czternaście — odpowiedział z roztargnieniem Bol-Kunac.
— A-a…
Każdy chłopiec na miejscu Bol-Kunaca zainteresowałby się tym irytująco niejasnym a — a, ale Bol-Kunac nie był każdym chłopcem, był nie każdym. Nie interesowały go intrygujące monosylaby. Bol-Kunac rozmyślał nad relacjami między naturalnym i prymitywnym w naturze i w społeczeństwie. Żałował, że trafił mu się tak nieinteligentny rozmówca i do tego jeszcze rąbnięty w głowę.
Wyszli teraz na Aleję Prezydenta. Tu było już bardzo dużo latarni i nawet trafiali się przechodnie, pośpieszni, przygarbieni wielodniowym deszczem mężczyźni i kobiety. Były tu oświetlone wystawy sklepowe i rozjarzone neonowym blaskiem wejście do kina, gdzie pod daszkiem tłoczyli się bardzo jednakowi młodzi ludzie nieokreślonej płci w błyszczących płaszczach do kostek. A nad tym wszystkim poprzez deszcz błyskały złote i niebieskie zaklęcia Prezydent jest ojcem narodu, Legionista Wolności, to wierny syn prezydenta, Armia — nasza nieustraszona sława…
Siłą inercji wciąż jeszcze szli jezdnią i przejeżdżający samochód zatrąbiwszy gniewnie przepędził ich na chodnik i obryzgał brudną wodą.
— A ja myślałem, że masz co najmniej osiemdziesiąt lat — powiedział Wiktor.
— Chyba pan zasuwa — wstrętnym głosem zapytał Bol-Kunac i Wiktor roześmiał się z ulgą. Jednak był to zwyczajny chłopiec, zwyczajny normalny wunderkind, co to się naczytał Heibora, Zurzmansona, Fromfha i być może nawet przebrnął przez Spenglera.
— Miałem w dzieciństwie kolegę — powiedział Wiktor — który postanowił przeczytać Hegla w oryginale i nawet w końcu przeczytał, tyle że stał się schizofrenikiem. Ty, w twoim wieku, niewątpliwie wiesz, co to takiego schizofrenik.
— Tak, wiem — powiedział Bol-Kunac.
— I nie boisz się?
— Nie.
Podeszli do hotelu i Wiktor zaproponował:
— Może zajdziesz do mnie, żeby się wysuszyć?
— Dziękuję. Właśnie zamierzałem prosić o pozwolenie odwiedzenia pana. Po pierwsze, chcę panu coś jeszcze powiedzieć, a po drugie, chciałbym zadzwonić. Pozwoli pan?
Wiktor pozwolił. Weszli przez obrotowe drzwi, mijając portiera, który na widok Wiktora zdjął czapkę… Wiktor poczuj dobrze sobie znane wzburzenie, przedsmak nadchodzącego wieczoru, kiedy można będzie pić, gadać co ślina na język przyniesie i odsunąć łokciem na jutro to, co tak irytująco atakowało dzisiaj; przedsmak Jula Golema i doktora R. Kwadrygi, być może poznam jeszcze kogoś, niewykluczone że coś się wydarzy — jakaś awantura, albo narodzi się fabuła — i zamówię sobie dzisiaj minogi, niech będzie miło i przyjemnie, — a ostatnim autobusem pojadę do Diany.
Kiedy Wiktor odbierał klucze w recepcji, za jego plecami odbywała się rozmowa. Bol-Kunac rozmawiał ze szwajcarem. „Po co się tu pchasz?” — syczał portier. — „Przyszedłem porozmawiać z panem Baniewem.” „Ja ci pokażę rozmowy z panem Baniewem — syczał portier. — Włóczysz się po restauracjach. …” „Przyszedłem porozmawiać z panem Baniewem — powtarzał Bol-Kunac. — Restauracje mnie nie interesują”. „Tego brakowało żeby takiego szczeniaka interesowały restauracje… A ja cię zaraz stąd wyrzucę…” Wiktor wziął klucz i odwrócił się.
— E… — powiedział. Znowu zapomniał nazwiska portiera. — Chłopak jest ze mną, wszystko w porządku.
Portier nic nie odpowiedział, minę miał niezadowoloną.
Wiktor i Bol-Kunac weszli na górę. W pokoju Wiktor z rozkoszą zrzucił płaszcz i pochylił się, żeby rozsznurować buty. Krew uderzyła mu do głowy i poczuł powolne bolesne pulsowanie w tym miejscu, gdzie znajdował się guz, ciężki i okrągły jak ołowiana kula. Natychmiast wyprostował się, oparł o futrynę i zaczai zdejmować but przytrzymując piętę czubkiem drugiego. Bol-Kunac stał obok, kapała z niego woda.
— Rozbieraj się — powiedział Wiktor. — Powieś wszystko na kaloryferze, zaraz dam ci ręcznik.
— Chciałbym zadzwonić, jeżeli pan pozwoli — odparł Bol-Kunac nie ruszając się z miejsca.
— Bardzo proszę — Wiktor ściągnął drugi but i w mokrych skarpetkach poszedł do łazienki. Rozbierając się, słyszał jak chłopiec cicho rozmawia, spokojnie i niewyraźnie. Tylko raz jasno i dobitnie powiedział „Nie wiem”. Wiktor wytarł się ręcznikiem, narzucił szlafrok, wyj ął czyste prześcieradło kąpielowe i wszedł do pokoju. — Masz — rzekł i od razu zorientował się, że wszystko na nic. Bol-Kunac nadal stał pod drzwiami i nadal z niego kapało. .