— Dziękuję — powiedział. — Widzi pan, muszę już iść. Chciałbym jeszcze tylko…
— Przeziębisz się — rzekł Wiktor.
— Nie, proszę się nie niepokoić, dziękuję panu. Ja się nie przeziębię. Chciałbym tylko jeszcze omówić z panem pewien problem. Czy Irma nic nie mówiła?
Wiktor rzucił prześcieradło na kanapę, przykucnął przed barkiem, wyjął butelkę i szklankę.
— Irma mówiła mi mnóstwo rzeczy — odparł dosyć ponuro. Nalał do szklanki dżinu na wysokość palca i dolał trochę wody.
— Nie przekazała panu naszego zaproszenia?
— Nie, żadnych zaproszeń mi nie przekazywała. Masz, wypij.
— Dziękuję panu, nie trzeba. Jeśli Irma nie przekazała, to ja przekażę. Chcielibyśmy się z panem spotkać, jeśli można.
— Jacy — my?
— Gimnazjaliści. Widzi pan, czytaliśmy pańskie książki chcielibyśmy zadać panu kilka pytań.
— Hm — powiedział Wiktor z powątpiewaniem. — Jesteś pewien, że to będzie dla wszystkich interesujące?
— Myślę, że tak.
— Ale ja nie piszę dla gimnazjalistów — przypomniał Wiktor.
— To nieważne — powiedział Bol-Kunac z łagodnym uporem. — Czy pan by się zgodził? Wiktor z zadumą pobełtał w szklance przejrzysty płyn.
— A może jednak się napijesz? — zapytał. — Najlepsze lekarstwo na przeziębienie. Nie? W takim razie sam to wypiję. — Wychylił szklankę. — Dobrze, zgadzam się. Tylko bez żadnych afiszów, ogłoszeń i tak dalej. W najwęższym kręgu. Wy i ja… Kiedy?
— Kiedy panu będzie wygodnie. Nieźle byłoby w tym tygodniu. Rano.
— Powiedzmy za dwa — trzy dni. Tylko niezbyt wcześnie. Powiedzmy w piątek o jedenastej. Dobrze będzie?
— Tak. W piątek o jedenastej. W gimnazjum. Przypomnieć panu?
— Obowiązkowo — powiedział Wiktor. — O rautach, soirees i bankietach, jak również o wiecach, spotkaniach i naradach zawsze staram się zapomnieć.
— Dobrze, przypomnę panu — rzekł Bol-Kunac. — A teraz jeżeli pan pozwoli, to już pójdę. Do widzenia, panie Baniew.
— Poczekaj, odprowadzę cię — powiedział Wiktor. — Bo jeszcze ten… portier coś ci zrobi. Dzisiaj jest w wyjątkowo złym humorze, a sam wiesz jacy są portierzy…
— Dziękuję panu, ale proszę się nie niepokoić — powiedział Bol-Kunac. — To mój ojciec.
I wyszedł. Wiktor nalał sobie jeszcze raz na palec dżinu i padł na fotel. Tak, pomyślał. Biedny portier. Jak on się nazywa? Głupio, że zapomniałem, bądź co bądź jesteśmy towarzyszami w nieszczęściu, kolegami. Trzeba będzie z nim porozmawiać, wymienić doświadczenia. Na pewno ma dłuższy staż… Cóż za zdumiewająca koncentracja wunderkindów w moim zatęchłym ojczystym miasteczku. Może to skutek podwyższonej wilgotności?… Odrzucił głowę do tyłu i skrzywił się z bólu. A to drań, czym on mnie tak? Pomacał guz. Najpewniej gumową pałką. Zresztą skąd mam właściwie wiedzieć, jak skutkuje gumowa pałka. Jak działa modernistyczne krzesło w „Pieczonym Pegazie” — to wiem. Jak kolba automatu albo na przykład rękojeść pistoletu — też wiem. Butelka po szampanie i butelka z szampanem… Trzeba będzie zapytać Golema… W ogóle, to jakaś dziwna historia, dobrze byłoby się w niej zorientować… I zaczął orientować się w tej historii, żeby dogonić wypływającą na drugim planie myśl o Irmie, o konieczności zrezygnowania z czegoś, ograniczenia się w czymś tam, albo pisania do kogoś, proszenia o coś… „Daruj stary, że zawracam ci głowę, ale nagle objawiła się moja córka, mniej więcej dwunastoletnia, bardzo sympatyczne stworzenie, ale ma matkę idiotkę i głupiego ojca a więc trzeba ją umieścić gdzieś możliwie daleko od głupich ludzi…” Nie chcę dzisiaj o tym myśleć, pomyślę o tym jutro. Spojrzał na zegarek. W ogóle dosyć tego myślenia. Starczy.
Wstał i zaczął ubierać się przed lustrem. Brzuch mi rośnie, co u diabła, skąd u mnie nagle brzuch? Taki zawsze byłem chudy i żylasty… Właściwie nawet nie brzuch — szlachetny wypracowany kałdun, skutek uregulowanego trybu życia i dobrego jedzenia — tylko brzuszek jakiś parszywiutki, opozycyjny brzuszek. Pan prezydent na pewno nie ma czegoś podobnego. Pan prezydent niezawodnie posiada szlachetny, opięty czymś czarnym i błyszczącym sterowiec…
Zawiązując krawat przysunął twarz do lustra i nagle pomyślał — jak też wyglądała ta pewna siebie, mocna twarz, tak uwielbiana przez kobiety określonej konduity, nieładna, lecz mężna twarz wojownika o kwadratowym podbródku, jak wyglądał a ta twarz pod koniec historycznego spotkania. Twarz pana prezydenta, również nie pozbawiona męskości z elementami kątów prostych pod koniec historycznego spotkania przypominała mówiąc otwarcie tylko między nami, świński ryj. Pan prezydent raczył podekscytować się do najwyższego stopnia, z zębatej paszczy leciały bryzgi, a ja wyjąłem chusteczkę i demonstracyjnie wytarłem policzek i to był z pewnością najodważniejszy postępek w moim życiu, jeśli nie liczyć tamtego wypadku, kiedy walczyłem z trzema czołgami jednocześnie. — Ale jak walczyłem z czołgami — nie pamiętam, wiem tylko z opowiadań świadków, chusteczkę za to wyjąłem świadomie i dobrze wiedziałem na co się odważam… W gazetach o tym nie pisano. Gazety uczciwie i po męsku, z surową prostotą poinformowały, że „beletrysta W. Baniew szczerze podziękował panu prezydentowi za wszystkie uwagi i wyjaśnienia jakie padły w trakcie rozmowy”.
Dziwne, jak dokładnie to wszystko pamiętam. Stwierdził, że zbielał mu koniec nosa i policzki. Tak właśnie wtedy wyglądałem, a nie wrzeszczeć na takiego to po prostu grzech. Przecież nie wiedział biedak, że to nie ze strachu, że blednę ze złości, jak Ludwik XIV… Tylko raczej nie jedzmy musztardy po obiedzie. Co za różnica, od czego tam, u niego, pobladłem… Dobrze, dosyć tego. Ale po to, żeby się uspokoić, po to żeby się doprowadzić do porządku, zanim się pokażę ludziom, żeby przywrócić normalny kolor nieładnej ale męskiej twarzy, muszę panu przypomnieć, panie Baniew, że gdyby pan nie zademonstrował panu prezydentowi swojej chusteczki do nosa, to siedziałby pan opływając w dostatki w naszej dzielnej stolicy, a nie w tej mokrej dziurze… Wiktor jednym haustem dopił dżinu i zszedł do restauracji.
* * *
— Oczywiście, być może chuligani — powiedział Wiktor. — Tylko w moich czasach żaden chuligan nie zadzierałby z okularnikiem. Rzucić w niego kamieniem — proszę bardzo, ale łapać, gdzieś ciągnąć, w ogóle dotykać… Baliśmy się ich jak zarazy.
— Przecież powtarzam panu — to jest choroba genetyczna — powiedział Golem. — Oni w ogóle nie są zaraźliwi.
— Jak to, niezaraźliwi — powiedział Wiktor — kiedy dostaje się od nich brodawek jak od ropuch! Wszyscy o tym wiedzą.
— Od ropuchy nie dostaje się brodawek — dobrodusznie powiedział Golem. — I od mokrzaków też się nie dostaje. Wstyd, panie pisarzu. Zresztą wiadomo, że pisarze to ignoranci.
— Jak i cały naród. Naród jest ciemny, ale mądry. I jeśli naród twierdzi, że od ropuch i okularników dostaje się brodawek.
— A oto nadchodzi mój inspektor — powiedział Golem. Prosto z ulicy wszedł Pawor w mokrym płaszczu.
— Dobry wieczór — powiedział. — Cały przemokłem, chcę się napić.
— Znowu śmierdzi od niego iłem — z niezadowoleniem powiedział R. Kwadryga zbudzony z alkoholowego transu. — Wiecznie śmierdzi iłem. Jak w stawie. Rzęsa.
— Co panowie pijecie? — zapytał Pawor.
— Którzy? — zainteresował się Golem. — Ja na przykład jak zawsze piję koniak. Wiktor pije dżin. A doktor — wszystko po kolei.