Выбрать главу

— Hańba! — z oburzeniem powiedział doktor R. Kwadryga. — Łuska! I głowy.

— Podwójny koniak! — krzyknął Pawor do kelnera.

Twarz miał mokrą od deszczu, jego gęste włosy zlepiały się i ze skroni po ogolonych policzkach spływały błyszczące smużki. Też twarda twarz, wielu na pewno mu zazdrości. Skąd taka twarz do inspektora sanitarnego? Twarda twarz to znaczy — leje deszcz, reflektory, latają cienie po mokrych wagonach, załamują się… wszystko jest czarne, błyszczące, wyłącznie czarne i wyłącznie błyszczące, nie ma żadnych rozmów, żadnego gadania tylko rozkazy i wszyscy się podporządkowują… niekoniecznie wagony, być może samoloty, lotnisko i potem nikt nie wie, gdzie był i skąd przyszedł… dziewczyny padają na wznak, a mężczyźni mają ochotę zachować się prawdziwie po męsku — powiedzmy wyprostować ramiona i wciągnąć brzuch. Na przykład Goleniowi przydałoby się wciągnąć brzuch, tylko raczej nic z tego, gdzie on go wciągnie, wszystko tam ma zajęte. Doktor R. Kwadryga — tak, ale za to nie rozprostuje już ramion, od bardzo wielu dni jest zgarbiony na wieki. Wieczorami zgarbiony nad stołem, rankiem nad miską, a we dnie przez chorą wątrobę. A to znaczy, że tutaj tylko ja jestem w stanie wciągnąć brzuch i rozprostować ramiona, ale lepiej golnę sobie szklaneczkę dżinu.

— Nimfoman — smutnie powiedział do Pawora doktor R. Kwadryga. — Rusałkoman. I wodorosty.

— Niech pan się zamknie, doktorze — powiedział Pawor. Wycierał twarz papierowymi serwetkami, gniótł je i rzucał na podłogę. Potem zaczai wyciekać ręce.

— Z kim się pan pobił? — zapytał Wiktor.

— Zgwałcony przez okularnika — oznajmił doktor R. Kwadryga z męką starając się rozprowadzić we właściwym kierunku oczy, które skupiły mu się u nasady nosa.

— Na razie jeszcze z nikim — odparł Pawor i uważnie popatrzył na doktora, ale R. Kwadryga tego nie zauważył.

Kelner przyniósł koniak: Pawor powoli wycedził kieliszek i wstał.

— Pójdę się umyć — powiedział równym głosem. — Za miastem błoto, cały się uświniłem. — I odszedł, zaczepiając po drodze o krzesła.

— Coś się dzieje z moim inspektorem — powiedział Golem. Prztyknięciem zrzucił ze stołu zmiętą serwetkę. — Coś na wszechświatową skalę. Nie wie pan przypadkiem, co konkretnie?

— Pan powinien lepiej wiedzieć — odpowiedział Wiktor. — Pawor jest pańskim inspektorem a nie moim. A poza tym pan przecież wie wszystko. A propos, Golem — , skąd pan to wszystko wie?

— Nikt nic nie wie — zaprzeczył Golem. — Niektórzy się domyślają. Bardzo niewielu — tylko ci, którzy mają ochotę. Ale tak nie można postawić pytania — skąd oni się domyślają — bo to jest gwałt nad językiem. Dokąd spada deszcz? Czym wstaje słońce? Czy wybaczyłby pan Szekspirowi, gdyby napisał coś podobnego? Zresztą Szekspirowi pan by wybaczył. Szekspirowi wiele wybaczamy, co innego Baniew… Niech pan posłucha, panie beletrysto, mam pewien pomysł. Ja się napiję koniaku, a pan skończy z tym dżinem. Czy może ma pan już dość?

— Golem — powiedział Wiktor — przecież pan chyba wie, że ja jestem człowiekiem z żelaza?

— Domyślam się.

— A co z tego wynika?

— Że boi się pan zardzewieć.

— Załóżmy — powiedział Wiktor. — Ale nie o to mi chodzi. Chodzi mi o to, że mogę pić dużo i długo nie tracąc równowagi moralnej.

— Ach, więc w tym rzecz — powiedział Golem nalewając sobie z karafki. — No dobrze, wrócimy jeszcze do tego tematu.

— Nie pamiętam — odezwał się nagle jasnym głosem doktor R. Kwadryga. — Czy się panom przedstawiłem już czy jeszcze nie? Mam honor — Rem Kwadryga, malarz, doktor honoris causa, członek honorowy. … Ciebie pamiętam — powiedział do Wiktora. — Myśmy z tobą razem studiowali i jeszcze coś… A ;a to pana, proszę mi wybaczyć…

— Nazywam się Jul Golem — niedbale powiedział Golem.

— Bardzo mi przyjemnie. Hehbiarz?

— Nie. Lekarz.

— Chirhurg?

— Jestem naczelnym lekarzem leprozorium — cierpliwie wyjaśnił Golem.

— Ach tak! — powiedział doktor R. Kwadryga potrząsając głową jak koń. — Oczywiście. Proszę mi wysączyć Jul… Tylko dlaczego jest pan taki tajemniczy? Jaki tam z pana lekarz? Pan przecież hoduje mokrzaki… Załatwić panu odznaczenie… Tacy ludzie są nam potrzebni… Przepraszam — powiedział znienacka. — Zaraz wracam.

Wygrzebał się z fotela i ruszył w stronę wyjścia błądząc między pustymi stolikami. Podbiegł do niego kelner i doktor R. Kwadryga objął go za szyję.

— To wszystko przez te deszcze — powiedział Golem. — Oddychamy wodą. Ale nie jesteśmy rybami i albo umrzemy, albo odejdziemy stąd — z powagą i smutkiem popatrzył na Wiktora. — A deszcz będzie padać na puste miasto, podmywać jezdnie, kapać przez dachy, przez gnijące stropy… potem wszystko rozmyje, roztopi miasto w pierwotnej glebie, i nadal bez końca będzie wciąż padać i padać…

— Apokalipsa — powiedział Wiktor, żeby cokolwiek powiedzieć.

— Tak; Apokalipsa… Będzie padać i padać, a potem ziemia przesyci się i wzejdzie nowe ziarno, jakiego nigdy przedtem nie było. Ale nas już nie będzie, żeby móc zachwycać się nowym wszechświatem…

Gdyby nie te niebieskawe worki pod oczami, gdyby nie ten obwisły galaretowaty brzuch, gdyby ten wspaniały semicki nos nie był taki podobny do mapy topograficznej… Chociaż, jeśli się dobrze zastanowić, wszyscy prorocy byli alkoholikami, ponieważ to okropnie smutne — wszystko wiesz, a nikt ci nie chce uwierzyć. Gdyby w departamentach wprowadzono etaty dla proroków, to powinni mieć tytuł co najmniej tajnego radcy — dla umocnienia autorytetu. Zresztą zapewne i tak by to nic nie pomogło…

— Za systematyczny pesymizm — powiedział Wiktor na głos — prowadzący do poderwania służbowej dyscypliny i wiary w rozum, rozkazuję na przyszłość: tajnego radcę Golema ukamienować w prosektorium.

Golem coś mruknął.

— Jestem zaledwie radcą kolegialnym — oznajmił. — A poza tym, skąd prorocy w naszych czasach? Ja osobiście nie znam ani jednego. Mnóstwo fałszywych proroków i ani jednego proroka. W naszych czasach nie sposób przewidzieć przyszłości — to gwałt na języku. Co by pan powiedział przeczytawszy u Szekspira — przewidzieć teraźniejszość? Czy można przewidzieć szafę we własnym mieszkaniu?… A oto i mój inspektor. Jak pan się czuje, inspektorze?

— Wspaniale — odpowiedział Pawor siadając. — Kelner, podwójny koniak. Tam w holu naszego malarza trzyma czterech — zawiadomił. — Wyjaśniają mu, gdzie jest wejście do restauracji. Postanowiłem się nie wtrącać, ponieważ on nikomu nie wierzy i rwie się do bicia… O jakich szafach mowa?

Był suchy, elegancki, odświeżony, pachniał wodą kolońską.

— Mówimy o przyszłości — odpowiedział Golem.

— Jaki sens ma mówienie o przyszłości? — zapytał Pawor. — O przyszłości się nie mówi, przyszłość się tworzy. Oto kieliszek koniaku. Jest pełny. Sprawię, że będzie pusty. O tak. Pewien mądry człowiek powiedział, że przyszłości nie sposób przewidzieć, ale można ją wynaleźć.

— Inny mądry człowiek powiedział — zauważył Wiktor — że przyszłości w ogóle nie ma, jest tylko teraźniejszość.

— Nie lubię klasycznej filozofii — powiedział Pawor. — Ci ludzie nic nie umieli i niczego nie chcieli. Po prostu lubili filozofować jak Golem — pić. Przyszłość — to dokładnie unieszkodliwiona teraźniejszość.

— Zawsze mam dziwne uczucie — powiedział Golem — kiedy w mojej obecności cywil rozumuje jak wojskowy.

— Wojskowi w ogóle nie rozumują — zaoponował Pawor. — Wojskowi mają wyłącznie odruchy i niewielkie emocje.