— Większość cywilów również — powiedział Wiktor macając kark.
— Teraz nikt nie ma czasu na rozmyślania — powiedział Pawor. — Ani cywile, ani wojskowi. Teraz trzeba umieć szybko zakręcić się koło swoich spraw. Jeżeli interesuje cię przyszłość, musisz tworzyć ją szybko, z marszu, odpowiednio do odruchów i emocji.
— Do diabła z twórcami i wynalazcami — oświadczył Wiktor. Czuł się pijany i wesoły. Wszystko było na swoim miejscu. Nie chciało mu się nigdzie iść, chciał siedzieć tu w tej pustej przyciemnionej sali, jeszcze nie całkiem zdewastowanej, ale już z zaciekami na ścianach, z rozchwierutaną podłogą, z kuchennymi zapachami — szczególnie, jeśli pamiętać o tym, że na zewnątrz na całym świecie pada deszcz, na kocie łby jezdni — deszcz, na strome dachy — deszcz, deszcz zalewa góry i równiny, kiedyś tam wszystko rozmyje, ale będzie to jeszcze nieprędko. Tak mili moi, jak dawno przeminęły te czasy, kiedy przyszłość była repliką teraźniejszości i teraz nie sposób się zorientować, gdzie co jest.
— Zgwałcony przez mokrzaka! — powiedział Pawor ze złośliwą satysfakcją.
W drzwiach restauracji pojawił się doktor R. Kwadryga. Stał kilka sekund, uważnym i ciężkim wzrokiem przyglądając się szeregom pustych stolików, następnie twarz mu się rozjaśniła, gwałtownie zatoczył się do przodu i ruszył na swoje miejsce.
— Dlaczego nazywa ich pan mokrzakami? — zapytał Wiktor. — Co to — zrobili się mokrzy od deszczu?
— A dlaczego nie? — powiedział Pawor. — Jak ich, pańskim zdaniem, mamy nazywać?
— Okularnikami — powiedział Wiktor. — Stara, dobra nazwa. Od stuleci nazywaliśmy ich okularnikami.
Zbliżał się doktor R. Kwadryga. Przód ubrania miał całkiem mokry, najwidoczniej zmywano go nad umywalką. Wyglądał na człowieka rozczarowanego i zmęczonego.
— Diabli wiedzą, co to takiego — powiedział zrzędliwie jeszcze z daleka. — Nigdy dotąd coś takiego mi się nie wydarzyło — nie ma wejścia! Gdzie spojrzysz — wszędzie same okna… Obawiam się, że kazałem panom na siebie czekać. — Padł na swój fotel i ujrzał Pawora. — On tu znowu jest — zawiadomił Golema poufnym szeptem: — Mam nadzieję, że nie przeszkadza panu… A ze mną, nie uwierzycie panowie, zdarzyła się zdumiewająca historia. Oblano mnie całego wodą.
Golem nalał mu koniaku.
— Dziękuję panu — powiedział R. Kwadryga — ale chyba lepiej będzie, jeżeli przepuszczę kilka kolejek. Chciałbym podeschnać.
— W ogóle jestem zwolennikiem wszystkiego co stare i dobre — oznajmił Wiktor — Niech okularnicy pozostaną okularnikami. I w ogóle niech wszystko zostanie jak było. Jestem konserwatystą… Uwaga! — powiedział głośno. — Proponuję toast za konserwatyzm. Chwila, moment… — nalał sobie dżinu, wstał i oparł dłoń na poręczy fotela. — Jestem konserwatystą — po wiedział. — I z każdym rokiem staję się konserwatywniejszy, nie dlatego że się starzeję, tylko dlatego, że odczuwam taką potrzebę…
Trzeźwy Pawor z kieliszkiem w pogotowiu patrzył na niego z dołu do góry z ostentacyjną uwagą. Golem powoli jadł minogi, a doktor R. Kwadryga, jak się wydawało, nadaremnie starał się zrozumieć, skąd dobiega głos i czyj to głos. Naprawdę było bardzo przyjemnie.
— Ludzie uwielbiają krytykować rządy za konserwatyzm — ciągnął Wiktor. — Ludzie uwielbiają postęp, przepadają za postępem. To są nowomodne pomysły, ale bardzo głupie jak wszystko, co nowe. Ludzie powinni błagać Boga, aby zesłał im możliwie najbardziej zacofaną, obskurancką i konformistyczną władzę…
Teraz również Golem podniósł wzrok i patrzył na Wiktora, i Teddy za swoim kontuarem również przestał wycierać butelki i zaczął słuchać, tylko że znowu zabolał kark i trzeba było odstawić kieliszek i pogładzić guz.
— Aparat państwowy, panowie, we wszystkich czasach za swoje podstawowe zadanie uważał zachowanie status quo. Nie wiem, o ile było to uzasadnione poprzednio, ale teraz funkcja państwa jest po prostu niezbędna. Ja bym tę funkcję określił następująco — na wszelkie możliwe sposoby przeciwdziałać temu, by przyszłość mogła zapuszczać swoje macki w nasze czasy. Trzeba odrąbywać te macki, przypalać je rozpalonym żelazem… Przeszkadzać wynalazcom, popierać scholastyków i tych co gadają od rzeczy… Do gimnazjów wprowadzić obowiązkowe i wyłącznie klasyczne przedmioty. Na najwyższe stanowiska w państwie — starców obciążonych rodzinami i zadłużonych, co najmniej sześćdziesięcioletnich, żeby brali łapówki i spali na posiedzeniach…
— Wiktorze, co też pan wygaduje — powiedział Pawor z wyrzutem.
— Nie, dlaczego — powiedział Golem. — Niezmiernie przyjemnie słuchać takiego umiarkowanego, lojalnego przemówienia.
— Jeszcze nie skończyłem, panowie! Utalentowanych uczonych należy mianować na stanowiska administracyjne i płacić im wysokie pensje. Wszystkie wynalazki bez wyjątku należy przyjmować, płacić za nie możliwie nędznie i kłaść pod sukno. Wprowadzić drakońskie podatki za każdą nowość w gospodarce i produkcji… — A właściwie dlaczego ja stoję? — pomyślał Wiktor i usiadł. — No i co pan o tym myśli? — zapytał Golema.
— Ma pan całkowitą rację — odpowiedział Golem. — Jakoś ostatnio wszyscy u nas są strasznie radykalni. Nawet dyrektor gimnazjum. Konserwatyzm — oto w czym nasz ratunek.
Wiktor łyknął dżinu i powiedział frasobliwie:
— Żadnego ratunku nie będzie. Dlatego, że ci wszyscy kretyńscy radykałowie i radykalni kretyni nie tylko wierzą w postęp, ale na domiar złego ten postęp kochają, wyobrażają sobie, że nie mogą żyć bez postępu. Dlatego, że postęp — poza wszystkim innym — to tanie samochody, użytkowa elektronika i w ogóle możność robić mniej, za to zarabiać więcej. I dlatego rząd jest zmuszony jedną ręką… to znaczy nie ręką, rzecz jasna… jedną nogą przyciskać na hamulec, a drugą na gaz. Jak wyścigowy kierowca na zakręcie. Na hamulec — żeby nie stracić władzy nad kierownicą, a na gaz, żeby nie stracić szybkości, bo inaczej jakiś tam demagog, entuzjasta postępu niezawodnie wypchnie z miejsca przy kierownicy.
— Trudno z panem dyskutować — uprzejmie powiedział Pawor.
— To niech pan nie dyskutuje — powiedział Wiktor. — Nie trzeba dyskutować — prawda rodzi się w dyskusji, niech ją szlag trafi. — Czule pogłaskał guz i uzupełnił. — Zresztą, pewnie moje poglądy to skutek ignorancji. Wszyscy uczeni są zwolennikami postępu, a ja nie jestem uczonym. Ja po prostu jestem dość znanym kuplecistą.
— A dlaczego pan przez cały czas łapie się za kark? — zapytał Pawor.
— Jakiś drań mi przyłożył — powiedział Wiktor. — Kastetem. Czy dobrze mówię, Golem? Kastetem?
— Moim zdaniem kastetem — powiedział Golem. — Zresztą może to była cegła.
— O czym wy opowiadacie? — zdziwił się Pawor. — Jakim kastetem? W tej zatęchłej dziurze?
— No widzi pan — pouczająco powiedział Wiktor. — Postęp!… Lepiej znowu wypijmy za konserwatyzm.
Wezwano kelnera i jeszcze raz wypito za konserwatyzm. Wybiła dziewiąta i na sali pojawiła się znana para — młody mężczyzna w bardzo silnych okularach i jego długi jak żerdź współtowarzysz. Usiedli przy swoim stoliku, zapalili stojącą lampę, pokornie rozejrzeli się dookoła i zaczęli studiować jadłospis. Młody mężczyzna znowu przyniósł ze sobą teczkę, teczkę postawił na wolne krzesło obok siebie. Zawsze był bardzo dobry dla swojej teczki. Podyktowali kelnerowi zamówienie, wyprostowali się i wpatrzyli w przestrzeń.
Dziwna para, pomyślał Wiktor. Zdumiewająca dysproporcja. Wyglądają jak w zepsutej lornetce — jeden w ogniskowej, wtedy drugi się rozpływa i na odwrót. Idealna niezgodność. Z młodym mężczyzną w okularach można by było porozmawiać o postępie, a z wysokim — nie… Ale ja was zaraz uzgodnię. Jakby mi was uzgodnić? No na przykład powiedzmy… Jakiś tam narodowy bank, podziemia… cement, beton, sygnalizacja… ten wysoki nabiera numer na sejfie, stalowa konstrukcja obraca się, wejście do skarbca stoi otworem, obaj wchodzą, wysoki nabiera numer na kolejnej tarczy, odsuwają się drzwi sejfu i młody po łokieć zanurza się w brylantach.