— On jest impotentem?
— Ja myślę. Przecież go kąpię.
— No i jak?
— Absolutnie.
— O mój biedny, pijany ludu! — jęczał Roscheper. — Chodźmy stąd — powiedział Wiktor.
Wziął ją za rękę i poprowadził. Pijaczyny i sukinsyny rozstępowali się przed nimi śmierdząc czosnkiem i spirytusem, a w drzwiach zagrodził im drogę wielkousty młokos o rumianych policzkach, powiedział coś chamskiego, świerzbiły go pięści, ale Wiktor powiedział mu „Później, później” i młokos znikł. Trzymając się za ręce przebiegli pustym korytarzem, następnie Wiktor nie wypuszczając jej ręki otworzył drzwi, nie wypuszczając jej ręki zamknął drzwi od środka i było gorąco, zrobiło się gorąco nie do wytrzymania, duszno i pokój na początku był wielki i przestronny, a potem stał się wąski i ciasny, wtedy Wiktor wstał i otworzył okno, czarne wilgotne powietrze obmyło jego pierś i ramiona. Wrócił do łóżka, namacał w ciemnościach butelkę z dżinem, napił się i oddał ją Dianie. Potem się położył i znowu z lewej płynęło zimne powietrze, a z prawej było gorące, jedwabiste i czułe. Teraz słyszał, że pijaństwo trwa nadal — goście śpiewali chórem.
— To na długo? — zapytał.
— Co? — zapytała sennie Diana.
— Długo oni będą wyć?
— Nie wiem. Co nas to obchodzi? — odwróciła się na bok i przytuliła policzek do jego ramienia. — Zimno — poskarżyła się.
Pokręcili się włażąc pod kołdrę.
— Nie śpij — powiedział Wiktor.
— Aha — wymamrotała Diana.
— Dobrze ci?
— Aha.
— A jeśli za ucho?
— Aha… przestań, boli.
— Słuchaj, może mógłbym pomieszkać tu przez tydzień?
— Mógłbyś.
— A gdzie?
— Teraz chcę spać. Daj pospać biednej, pijanej kobiecie.
Wiktor zamilkł i leżał bez ruchu. Diana już spała. Właśnie tak zrobić, pomyślał. Tu będzie dobrze i spokojnie. Tylko nie wieczorem. A może i wieczorem. Nie będzie chyba chlał przez wszystkie wieczory, przecież musi się leczyć… Pobędę tu ze trzy, cztery dni… pięć, sześć… i trzeba mniej pić, wcale nie pić i popracować… bardzo dawno nie pracowałem… Żeby zacząć pracować, trzeba zdrowo się wynudzić, żeby już na nic poza tym nie — mieć ochoty… Drgnął, zasypiając. A w sprawie Irmy… W sprawie Irmy napiszę do Roc-Tusowa, oto co zrobię. Żeby tylko Roc-Tusow nie stchórzył, to tchórz. Jest mi winien dziewięćset koron… Kiedy mowa o panu prezydencie, wszystko to nie ma znaczenia, wszyscy stajemy się tchórzami. Dlaczego tak się boimy? Czego właściwie się boimy? Boimy się zmian. Nie będzie można iść do knajpy dla pisarzy, żeby golnąć kielicha… portier przestanie się kłaniać… w ogóle nie będzie portiera, sam będziesz portierem. Kiepsko, jeśli do kopalni… to rzeczywiście kiepsko… Ale tak bywa bardzo rzadko, nie te czasy… obyczaje złagodniały… Sto razy o tym myślałem i sto razy dochodziłem do wniosku, że nie ma się czego bać, a wszystko jedno się boję. Dlatego, że to chamska siła, pomyślał. To bardzo straszne, jeśli przeciwko tobie jest bezmyślna, świńska, szczeciniasta siła nie poddająca się niczemu, ani logice, ani emocjom… I Diany nie będzie…
Zdrzemnął się i znowu się obudził, dlatego że pod otwartym oknem jacyś głośno rozmawiali i rżeli niczym zwierzęta. Zatrzeszczały krzaki.
— Nie mogę ich sadzać — powiedział pijany głos policmajstra — nie ma takiego prawa…
— Będzie — powiedział głos Roschepera. — Jestem posłem, czy nie?
— A czy jest takie prawo, żeby tuż za miastem — rozsadnik zarazy? — zaryczał burmistrz.
— Będzie! — z uporem powiedział Roscheper.
— Oni nie są zaraźliwi — zabeczał falsetem dyrektor gimnazjum. — Mam na myśli, że w sensie medycznym…
— Ej, gimnazjum — powiedział Roscheper — nie zapomnij sobie rozpiąć.
— A czy jest takie prawo, żeby rujnować uczciwych ludzi? — ryknął burmistrz. — Żeby rujnować, jest takie prawo?
— A ja ci mówię, że będzie! — powiedział Roscheper. — Jestem posłem, czy nie? Czym by tu w nich rzucić? — pomyślał Wiktor.
— Roscheper! — powiedział policmajster. — Jesteś moim przyjacielem? Ja cię, draniu, na rękach nosiłem. Ja cię, draniu, wybierałem. A teraz te zarazy łażą po mieście, a ja nic nie mogę. Prawa takiego nie ma, rozumiesz?
— Będzie — powiedział Roscheper. — Ja ci mówię, że będzie. W związku z zatruciem atmosfery…
— Moralnej! — wtrącił dyrektor gimnazjum — moralnej i etycznej.
— Co?… W związku mówię… z zatruciem atmosfery i z powodu niedostatecznego obrybienia przylegających zbiorników wodnych… zarazę zlikwidować i zorganizować w odległym miejscu. Tak będzie dobrze?
— Niechże cię ucałuję — powiedział policmajster.
— Zuch — powiedział burmistrz. — Masz łeb. Toijacię…
— Drobnostka — powiedział Roscheper. — Dlamnie to głupstwo… Zaśpiewamy? Nie, nie mam ochoty. Chodźmy, wypijemy jeszcze po kielonku.
— Słusznie. Po kielonku — i do domu.
Znowu zaszeleściły krzaki, Roscheper powiedział już gdzieś daleko „Ej, gimnazjum zapomniałeś sobie zapiąć!” i pod oknem zapadła cisza. Wiktor znowu zadrzemał, obejrzał jakiś nieznaczący sen, a potem zadzwonił dzwonek telefonu.
— Tak — powiedziała ochrypłe Diana. — Tak, to ja… — odkaszlnęła. — To nic, nic, słucham… Wszystko dobrze, moim zdaniem był zadowolony… Co?
Rozmawiała leżąc w poprzek klatki piersiowej Wiktora i nagle poczuł jak stężało jej ciało.
— Dziwne — powiedziała. — Dobrze, zaraz zobaczę… Tak… Dobrze, powiem mu. Odłożyła słuchawkę, przelazła przez Wiktora i zapaliła nocną lampkę.
— Co się stało? — sennie zapytał Wiktor.
— Nic. Śpij, ja zaraz wrócę.
Przez przymrużone powieki patrzył, jak zbiera rozrzuconą bieliznę i jej twarz była taka poważna, że się zaniepokoił. Szybko ubrała się i wyszła, po drodze już obciągając sukienkę. Roscheper zasłabł, pomyślał nasłuchując. Zachlał się, stary baran. W ogromnym budynku było cicho i Wiktor wyraźnie słyszał kroki Diany na korytarzu, ale poszła nie na prawo jak oczekiwał, tylko na lewo. Potem skrzypnęły drzwi i kroki ucichły. Odwrócił się na bok i spróbował z powrotem zasnąć, ale sen nie przychodził. Zrozumiał, że czeka na Dianę i nie zaśnie, póki ona nie wróci. Usiadł i zapalił. Guz na karku znowu zaczął pulsować i Wiktor się skrzywił. Diana nie wracała. Nie wiadomo dlaczego przypomniał sobie tancerza z orlim profilem. A ten co maź tym wspólnego? — pomyślał Wiktor. Artysta, który gra innego artystę, który gra trzeciego. Aha, więc to o to chodzi, tamten wyszedł właśnie z lewej strony, stamtąd dokąd poszła Diana. Doszedł do podestu i przeistoczył się w chłystka. Najpierw grał lwa salonowego, a potem zaczął grać nonszalanckiego dandysa… Wiktor znowu zaczął nadsłuchiwać. Zdumiewająco cicho, wszyscy śpią… ktoś chrapie… Potem znowu skrzypnęły drzwi i zaczęły zbliżać się kroki. Weszła Diana i twarz miała nadal bardzo poważną. Nic się nie skończyło, przeciwnie. Diana podeszła do telefonu i wykręciła numer.
— Nie ma go — powiedziała. — Nie, nie, wyszedł… Ja też… — Nic nie szkodzi, co też pan. Dobrej nocy.
Odłożyła słuchawkę, chwilę stała patrząc w ciemność za oknem a potem usiadła na łóżku obok Wiktora. W ręku trzymała okrągłą latarkę. Wiktor zapalił papierosa i podał jej. Paliła w milczeniu myśląc o czymś ze skupieniem, a potem zapytała.