Выбрать главу

Wiedziałem, o czym myślał, szalony! Szalony! Myślał o nich – myślał, że oni „dla niego" rozdeptali tę glistę. „Nie daj się nabrać. Nie wierz, że nic nie mamy wspólnego… wszak widziałeś: jedno z nas rozdeptało… i drugie rozdeptało…

robaka. Zrobiliśmy to dla ciebie. Aby połączyć się – przed tobą i dla ciebie – w grzechu".

Taka musiała być w tej chwili myśl Fryderyka. Lecz, być może, podsuwałem jemu moją własną myśl. Ale kto wie – może on w tej chwili podsuwał mi, tak samo, swoją myśl… i o mnie myślał nie inaczej, niż ja o nim myślałem… więc możliwe, że każdy z nas hodował swoją myśl umieszczając ją w drugim. To mnie ubawiło, roześmiałem się – i pomyślałem, że może i on się roześmiał…

„Zrobiliśmy to dla ciebie, aby połączyć się przed tobą w grzechu"…

Jeśli rzeczywiście taką treść utajoną pragnęli przekazać nam nogami lekko rozdeptującymi… jeśli o to chodziło… ależ tego nie trzeba było dwa razy powtarzać! Mądrej głowie dość na słowie! Znów się uśmiechnąłem na myśl, że Fryderyk może uśmiecha się w tej chwili myśląc, iż ja myślę co następuje o nim:

że wywietrzały mu z głowy pracowite postanowienia wyjazdu; i że znów jest jak pies gończy na tropie, pełen nadziei nagle rozbudzonych, rozjuszony.

Nadzieje zaś – perspektywy – otwierały się zawrotne, zawarte w tym słówku „grzech". Jeśli temu chłopczykowi i tej dziewczynce zachciało się grzechu… z sobą… ale i z nami…

Ach, prawie widziałem Fryderyka, jak medytuje gdzieś tam z głową opartą na ręce – że grzech przenika aż do najgłębszej poufności, spaja nie gorzej od rozżarzonej pieszczoty, że grzech, prywatny, tajemny, wstydliwy, jest wspólnym sekretem, wprowadzającym tyleż w cudze istnienie co miłość fizyczna w ciało.

Jeśli by tak było… no, to przecież wynikałoby z tego, że on, Fryderyk („że on, Witold" – myślał Fryderyk)… no, że my obaj… nie jesteśmy dla nich za starzy – czyli, że ich młodość nie jest nam tak niedostępna. Od czegóż grzech wspólnie popełniony? Grzech, jak stworzony na to aby kwitnienie chłopca z dziewczyną zaślubić nielegalnie z kimś… nie tak ponętnym… z kimś starszym i poważniejszym. Znów się uśmiechnąłem. Oni, w cnocie, byli zamknięci dla nas, hermetyczni. Ale oni w grzechu, mogli tarzać się z nami… Oto co myślał Fryderyk! I prawie widziałem go jak z palcem przy ustach szuka grzechu, który by go z nimi spoufalił, jak rozgląda się za takim grzechem – czy też raczej, może, myśli, podejrzewa że ja za takim grzechem się rozglądam. Cóż to za system zwierciadlany – on we mnie się przeglądał, ja w nim – i tak, snując na cudzy rachunek marzenia, dochodziliśmy do zamysłów, których żaden z nas nie ośmieliłby się poczytać za swoje.

Nazajutrz rano mieliśmy jechać do Rudy. Wyprawa była przedmiotem drobiazgowych narad – jakie konie, którędy jechać, jakie wehikuły – i tak się stało, że pojechałem bryczką z Henią. Ponieważ Fryderyk wolał sam nie decydować, rzuciliśmy monetę, i mnie los wyznaczył jej na towarzysza. Ranek rozległy, zgubiony, droga daleka po wyniesieniach gruntu rozfalowanego, w którym ryły się drogi głębokie o ścianach żółtawych, okraszone ubogo krzakiem, drzewem, krową; a przed nami ukazywał się i nikł powóz z Karolem na koźle. Ona – w świątecznej sukience, z paltem białym od kurzu, narzuconym na plecy – narzeczona jadąca do narzeczonego. Więc, rozwścieczony, rzekłem po kilku wstępnych zdaniach: -

Winszuję! Wyjdzie pani za mąż i założy pani rodzinę. Będzie pani miała dzieci!

Odpowiedziała:

– Będę miała dzieci.

Odpowiedziała, ale jak! Posłusznie – gorliwie – jak uczennica. Jakby ktoś nauczył ją lekcji. Jakby wobec dzieci własnych sama stała się posłusznym dzieckiem. Jechaliśmy. Końskie ogony przed nami i końskie zady. Tak! Chciała wyjść za tego adwokata! Chciała z nim mieć dzieci! I mówiła to, gdy tam, przed nami, rysowała się sylwetka niedorosłego kochanka!

Minęliśmy kupę gruzu, wyrzuconego na bok drogi; i zaraz potem dwie akacje.

– Pani lubi Karola?

– Owszem… przecież znamy się…

– Wiem. Od dzieciństwa. Ale, pytam się, czy pani nic do niego nie czuje?

– Ja? Bardzo go lubię.

– Lubię? Tylko tyle. To dlaczego pani rozdeptała z nim glistę?

– Jaką glistę?

– A nogawka? Nogawka, którą mu pani zawinęła przed stelmarnią?

– Jaka nogawka? Ach, no tak, przecie miał za długie. No to co?

Oślepiająco gładka ściana kłamstwa, mówionego w dobrej wierze, kłamstwa, które przez nią nie było odczuwane jako kłamstwo. Ale jak mogłem domagać się od niej prawdy? To stworzenie, siedzące obok, drobniejsze, bardziej nikłe, mniej wyraźne, które nawet kobietą nie było, a tylko wstępem do kobiety, ta tymczasowość, która istniała po to aby przestać być czym jest, która siebie samą zabijała.

– Karol kocha się w pani!

– On? On nie kocha się ani we mnie, ani w żadnej… Jemu zależy tylko na… no, żeby się przespać… I tu powiedziała coś, co sprawiło jej przyjemność, wyraziła się jak następuje: – Przecież to szczeniak i do tego, wie pan… no, lepiej nie mówić! Była to oczywiście aluzja do niezbyt klarownej przeszłości Karola, ale mimo wszystko zdawało mi się, że wyławiam też życzliwą nutkę – jakby krył się w tym odcień „organicznej" sympatii, trochę koleżeńskiej, nie, nie powiedziała tego z abominacją, lecz raczej jakby to jej było do pewnego stopnia przyjemne… i nawet jakoś poufale… Wyglądało, iż jako narzeczona Wacława osądza surowo Karola, ale też, jednocześnie, stowarzysza się z nim w tym losie burzliwym, wspólnym im wszystkim, urodzonym pod znakiem wojny. Natychmiast uczepiłem się tego i uderzyłem w klawisz tej poufałości, odezwałem się do niej niedbale i po koleżeńsku, że przecież ona także niejednego zaznała i na pewno nie jest święta, no więc mogłaby się z nim przespać, dlaczego nie? Przyjęła to gładko, o wiele gładziej niż się spodziewałem i bodaj nawet z pewną gorliwością, z dziwnym posłuszeństwem. Zgodziła się ze mną od razu, że „naturalnie mogłaby" i to tym bardziej, iż już to się stało z jednym z AK, który nocował w domu, w zeszłym roku. „Naturalnie niech pan nie mówi rodzicom". Dlaczego jednak dziewczę tak łatwo wprowadzało mnie w swoje sprawki? I to bezpośrednio po zaręczynach z Wacławem? Zapytałem, czy rodzice niczego się nie domyślają (w związku z tym z AK), na co odpowiedziała: – Domyślają się, bo nawet przyłapali nas. Ale właściwie nie domyślają się…

„Właściwie" – genialne słowo. Wszystko można za jego pomocą powiedzieć. Słowo genialnie zaciemniające. Zjeżdżaliśmy teraz drogą na Brzustową, wśród lip – cień rozsłoneczniony, konie hamują, szory nasuwają się im na karki, piasek skrzypi pod kołami.

– Dobrze! Więc właśnie! Więc dlaczego? Jeśli z tamtym z AK, to dlaczego nie z tym?

– Nie.

Łatwość z jaką kobiety mówią „nie". Ta zdolność odmowy. To „nie", będące u nich zawsze w pogotowiu – i kiedy znajdą je w sobie, są bez litości. Ale… czyżby była zakochana w Wacławie? Czy stąd brała się ta wstrzemięźliwość? Powiedziałem coś w tym rodzaju: że dla Wacława byłby to cios, gdyby dowiedział się o jej „przeszłości" – on, który ją czci i taki przecież religijny, z zasadami.

Wyraziłem nadzieję, że nigdy nie zostanie mu to powiedziane, tak, lepiej aby mu tego oszczędziła… jemu, który wierzy w ich zupełne porozu mienie duchowe… Przerwała mi, obrażona. – A pan myśli, że co? Że ja nie mam moralności?

– On ma moralność katolicką.

– Ja także. Przecie jestem katoliczką.

– Jak to? Przystępuje pani do sakramentów?