– Jasne. Z przyjemnością usłyszę, jak mu to mówisz. – Michael bez wątpienia będzie współuczestniczył w żałobie z powodu całej sytuacji, kiedy tylko Penelope odłoży słuchawkę, bo nienawidzi Avery'ego jeszcze bardziej niż ja.
Rozległo się kliknięcie, po którym nastąpiła chwila ciszy i kolejne pstryknięcie.
– Wszyscy obecni? – pisnęła Penelope, choć nie należała do dziewczyn, które piszczą. – Michael? Bette? Jesteście oboje?
Michael był moim i Penelope kolegą z UBS *, ale odkąd został wiceprezesem (najmłodszym w historii), widywałyśmy go znacznie rzadziej. Chociaż był poważnie zaangażowany w związek, dopiero zaręczyny Penelope naprawdę pokazały, co się dzieje: dorastaliśmy.
– Cześć dziewczyny – rzucił Michael zmęczonym głosem.
– Michael, zgadnij, co się stało? Zaręczyłam się!
Niemal niezauważalne zawahanie. Wiedziałam, że podobnie jak ja nie jest zaskoczony, ale usilnie starał się sformułować jakąś wiarygodnie entuzjastyczną odpowiedź.
– Pen, fantastyczna wiadomość! – Dosłownie wrzasnął do słuchawki. Poziom decybeli w poważnym stopniu zrekompensował brak szczerej radości w jego głosie i zanotowałam sobie w pamięci, żeby wykorzystać to następnym razem.
– Wiem! – zanuciła Penelope. – Wiedziałam, że ty i Bette będziecie się cieszyć razem ze mną. Wszystko stało się zaledwie kilka godzin temu i jestem tak podekscytowana, że zaraz wybuchnę.
– Oczywiście będziemy musieli to uczcić – głośno stwierdził Michael. – Black Door, tylko my troje, liczne porcje czegoś mocnego i taniego.
– Stanowczo – poparłam go zachwycona, że mogę coś dodać. – Zdecydowanie organizujemy uroczystość.
– Dobrze, kochani! – krzyknęła w przestrzeń Penelope, nie obdarzając naszych pijackich planów zbyt wielkim zainteresowaniem. – Słuchajcie, Avery skończył rozmawiać i ciągnie za kabel. Avery, przestań! Muszę lecieć, ale później do was zadzwonię. Bette, do zobaczenia jutro w pracy. Kocham was!
Kliknęło, a potem odezwał się Michaeclass="underline"
– Jesteś tam jeszcze?
– Jasne. Chcesz do mnie zadzwonić, czyja mam zadzwonić do ciebie? – Już wcześniej się zorientowaliśmy, że nie można być pewnym odłączenia trzeciej linii. Z tego też powodu zawsze podejmowaliśmy konieczne środki ostrożności, kończąc stare połączenie, a dopiero potem zaczynając obrabiać tyłek osobie, która pierwsza odłożyła słuchawkę.
Gdzieś w tle usłyszałam zniekształcony głos z interkomu.
– Cholera, właśnie mnie wzywają. Nie mogę teraz rozmawiać. Możemy pogadać jutro? – spytał Michael.
– Jasne. Pozdrów ode mnie Megu, dobrze? Michael, nie idź i nie zaręczaj się tak od razu. Nie sądzę, żebym zdołała znieść to także u ciebie.
Roześmiał się i wyłączył coś, co brzmiało jak biper szalejący obok telefonu.
– Nie musisz się tym martwić, obiecuję. Jutro pogadamy. Bette, głowa do góry. Może i jest to najgorszy facet, jakiego każde z nas w życiu spotkało, ale ona wydaje się szczęśliwa, a czego więcej można sobie życzyć, prawda?
Rozłączyliśmy się i przez kilka minut wpatrywałam się w telefon, po czym wywiesiłam się przez okno w daremnym wysiłku dostrzeżenia kilku cali kojącego krajobrazu nad rzeką. Mieszkanie nie było nadzwyczajne, ale na szczęście miałam je całe dla siebie. Nie dzieliłam go z nikim od prawie dwóch lat, odkąd Cameron się wyprowadził, i chociaż było tak długie i wąskie, że mogłam wyciągnąć nogi i prawie dotknąć przeciwległej ściany, chociaż znajdowało się na Murray Hill i podłogi lekko się paczyły, a karaluchy mnożyły, jedyne, co się liczyło, to to, że królowałam we własnym prywatnym pałacu. Sam budynek, betonowy potwór, stał na rogu Trzydziestej Czwartej i Pierwszej Alei. Był to wieloczęściowy gigant, mieszczący tak znakomitych lokatorów, jak jeden nastoletni członek boys-bandu, jeden zawodowy gracz w squasha, jedna gwiazda filmów porno klasy B i stajnia jej gości, jeden przeciętny obywatel, jedna była gwiazda filmów dziecięcych, która nie pracowała od dwóch dziesiątków lat, i całe setki świeżo upieczonych absolwentów college'u, którzy nie mogli znieść myśli o opuszczeniu na dobre akademika. Dom miał rozległy widok na East River, oczywiście jeśli czyjaś definicja „rozległych widoków” obejmuje dźwig budowlany, kilka śmietników, ścianę okien budynku naprzeciwko i kawałek rzeki szerokości mniej więcej trzech cali, widoczny wyłącznie po wykonaniu niewiarygodnie skomplikowanych figur akrobatycznych. Cały ten luksus miałam do wyłącznej dyspozycji za ekwiwalent miesięcznego czynszu za wolno stojący dom poza miastem, z czterema sypialniami, dwoma łazienkami i toaletą.
Zwinięta na kanapie, rozważałam swoją reakcję na nowiny. Uznałam, że to, co powiedziałam, zabrzmiało dostatecznie szczerze i chociaż niekoniecznie entuzjastycznie, Penelope wiedziała, że przesadny entuzjazm nie leży w mojej naturze. Udało mi się zapytać o pierścionki – w liczbie mnogiej – i stwierdzić, że bardzo się cieszę. Oczywiście nie powiedziałam niczego z głębi serca czy też niezwykle znaczącego, ale prawdopodobnie była zbyt podniecona, żeby to zauważyć. W sumie występ na solidną czwórkę z plusem.
Mój oddech unormował się na tyle, że zdołałam zapalić kolejnego papierosa, dzięki czemu poczułam się nieco lepiej. Pomógł też fakt, że karaluch nie pojawił się ponownie. Usiłowałam upewnić samą siebie, że mój stan głębokiego przygnębienia bierze się ze szczerej troski – ponieważ Penelope wychodzi za naprawdę okropnego faceta, a nie z głęboko zakorzenionej zawiści, że ma narzeczonego, a ja nie doszłam z nikim nawet do drugiej randki. Nie mogłam. Minęły dwa lata, odkąd Cameron się wyprowadził, i chociaż przeszłam nieodzowne etapy dochodzenia do siebie (obsesja pracy, obsesja zakupów, obsesja jedzenia) i zaliczyłam zwyczajową rundę randek w ciemno, randek „tylko na drinka” i rzadziej występujących „randek z kolacją”, tylko dwaj faceci osiągnęli etap trzeciej randki. I żaden czwartej. Powtarzałam sobie nieustannie, że wszystko jest ze mną w porządku – i zmuszałam Penelope do potwierdzania tego – ale zaczynałam poważnie wątpić w moc owego stwierdzenia.
Odpaliłam drugiego papierosa od pierwszego i zignorowałam pełne psiej dezaprobaty spojrzenie Millington. Wstręt do samej siebie zaczynał mnie otulać jak znajomy ciepły koc. Jak podła musi być osoba, która nie potrafi poczuć szczerej, prawdziwej radości w jednym z najszczęśliwszych dni w życiu najbliższej przyjaciółki? Jak wielkim trzeba być intrygantem i jak bardzo niepewnym siebie, żeby modlić się, aby cała sprawa okazała się wielkim nieporozumieniem? Czy z prędkością przewyższającą szybkość światła mknęłam w stronę oficjalnego zajęcia pozycji zwanej „kanalia”?
Chwyciłam telefon i w poszukiwaniu potwierdzenia zadzwoniłam do wujka Willa. Will, nie licząc tego, że był jednym z najinteligentniejszych i najbardziej złośliwych ludzi na naszej planecie, stale mnie dopingował. Odebrał, leciutko się zacinając z powodu mieszanki ginu z tonikiem, więc przystąpiłam do przekazania mu krótkiej, mniej bolesnej wersji ostatecznej zdrady Penelope.
– Wychodzi na to, że czujesz się winna, ponieważ Penelope jest bardzo podekscytowana, a ty nie cieszysz się jej szczęściem, tak jak powinnaś.
– Owszem, zgadza się.
– Cóż, kochanie, mogło być znacznie gorzej. Przynajmniej nie jest to żadna wariacja na temat „nieszczęście Penelope dostarcza ci szczęścia i uczucia spełnienia”, prawda?
– Hę?
– Schadenfreude. W żaden emocjonalny czy inny sposób nie czerpiesz korzyści z jej nieszczęścia, prawda?
– Ona nie jest nieszczęśliwa. Jest w euforii. To ja jestem nieszczęśliwa.