– Bill Hemmer to tchórzliwy mięczak i słabeusz! – ryknął Will, odstawiając kryształową szklankę, i rzucił w telewizor jednym ze swoich mokasynów.
– Cześć, Will – powiedziałam, stawiając torbę przy jego biurku.
– Ze wszystkich ludzi mających kwalifikacje do rozmów o polityce w tym kraju, którzy są w stanie przedstawić przemyślaną, inteligentną opinię o tym, w jaki sposób relacje mediów wpłynęły lub nie wpłynęły na te wybory, ci idioci muszą przeprowadzać wywiad z kimś z „New York Timesa”? Krew się leje jak z krwistego steku, a ja muszę tu siedzieć i wysłuchiwać, co oni sądzą na ten temat?
– Cóż, niezupełnie, wujku. Mógłbyś, wiesz, wyłączyć telewizor. – Stłumiłam uśmiech, a on nie odrywał oczu od ekranu. W duchu rozważałam, jak długo potrwa, zanim porówna „New York Timesa” do „Izwiestii” albo przywoła porażkę Jaysona Blaira * jako kolejny dowód, że ta gazeta to w najlepszym razie śmieć, a w najgorszym spisek przeciw uczciwym, ciężko pracującym Amerykanom.
– Tak? I stracić otwarcie stronniczy komentarz pana Billa Hemmera do otwarcie stronniczego komentarza pana Franka Richa na temat tego czegoś, o czym rozmawiają? Serio, Bette, nie zapominajmy, że to ta sama gazeta, której reporterzy po prostu tworzą wydarzenia, kiedy zbliża się termin oddania tekstu. – Upił łyk i walnął w pilota, żeby jednocześnie zgasić oba telewizory. Dziś wieczorem tylko piętnaście sekund – rekord.
– Dość tych brudów – stwierdził, ściskając mnie i obdarzając pospiesznym pocałunkiem w policzek. – Wyglądasz wspaniale, kochanie, jak zwykle, ale czy świat by się zawalił, gdybyś raz na jakiś czas włożyła sukienkę?
Niezbyt zgrabnie przerzucił się na swój drugi ulubiony temat – moje życie. Wujek Will był o dziewięć lat starszy od mojej mamy i chociaż oboje przysięgali, że pochodzą od tej samej pary rodziców, nie mogłam w to uwierzyć. Moja mama była przerażona, że zaczęłam pracę dla korporacji, która wymagała ode mnie noszenia czegoś innego niż kaftany i espadryle, a wujek uważał, że groteskowe jest noszenie zuniformizowane-go kostiumu zamiast jakieś zabójczej sukni od Valentina i bajkowych sandałków od Louboutina.
– Will, tak się ubierają ludzie w bankowości inwestycyjnej, wiesz?
– Wiem. Po prostu nie myślałem, że skończysz w banku. Znowu!
– Ludzie twojego pokroju chyba kochają kapitalizm, prawda? – zagadnęłam uszczypliwie. – To znaczy republikanie, niekoniecznie geje.
Uniósł krzaczaste siwe brwi i badawczo spojrzał na mnie z drugiego końca kanapy.
– Urocze. Wyjątkowo urocze. Nie mam nic przeciw bankowości, kochanie, sądzę, że o tym wiesz. To znakomita, szacowna kariera. Wolę już widzieć cię w czymś takim, niż zajmującą jedną z tych idiotycznych hippisowskich posad pod tytułem „uratujmy świat”, którą zalecaliby twoi rodzice. Sądzę jednak, że jesteś za młoda, żeby ograniczać się do czegoś tak nudnego. Powinnaś wychodzić, poznawać ludzi, bywać na przyjęciach, korzystać z tego, że jesteś młoda i wolna w Nowym Jorku, a nie tkwić za biurkiem w dziale zarządzania majątkiem osobistym klientów indywidualnych jakiegoś banku. Co właściwie chcesz robić?
Tyle razy zadawał mi to pytanie i nigdy nie zdołałam wpaść na jakąś wspaniałą-czy choćby znośną-odpowiedź. Pytanie z całą pewnością należało do celnych. W szkole średniej sądziłam, że wstąpię do Korpusu Pokoju. Rodzice nauczyli mnie, że to naturalny krok po uzyskaniu dyplomu. Ale potem poszłam do Emory * i poznałam Penelope. Jej podobało się, że nie potrafiłam wymienić wszystkich prywatnych szkół na Manhattanie i nie miałam pojęcia o Martha's Vineyard, a ja oczywiście byłam zachwycona, że ona to umie i wie. Do przerwy bożonarodzeniowej byłyśmy nierozłączne, a przed końcem pierwszego roku porzuciłam mojej ulubione T-shirty z Grateful Dead. Zresztą Jerry od dawna już nie żył **. I świetnie się bawiłam, chodząc na mecze baseballowe i piwne imprezy oraz wstępując do koedukacyjnej ligi futbolowej z całą grupą ludzi, którzy nie robili sobie regularnie dredów, nie odzyskiwali wody po kąpieli, nie używali olejku patchouli. Nie wyróżniałam się jako ta ekscentryczna dziewczyna, która zawsze pachnie nieco nieświeżo i o wiele za dużo wie o sekwojach. Nosiłam takie same dżinsy i T-shirty jak wszyscy (i to bez sprawdzania, czy ich producenci przestrzegają praw pracowników), jadłam takie same burgery i piłam takie samo piwo – i czułam się z tym fantastycznie. Przez cztery lata miałam grupę podobnie myślących przyjaciół (i okazjonalnie chłopaka), z których nikt nie zmierzał w kierunku Korpusu Pokoju. Kiedy więc wszystkie te wielkie firmy zjawiły się w kampusie, machając nam przed oczami olbrzymimi pensjami, kiedy obiecywali bonusy i oferowali przewiezienie nas samolotami do Nowego Jorku na rozmowy wstępne, zrobiłam to. Prawie wszyscy spośród moich szkolnych znajomych wzięli podobne posady, bo kiedy przyjdzie co do czego, jak inaczej dwudziestodwulatek ma zapłacić czynsz za mieszkanie na Manhattanie? W całej tej historii jedno było niesamowite, to, jak szybko minęło pięć lat. Całych pięć lat po prostu zniknęło w czarnej dziurze programów szkoleniowych, kwartalnych raportów i premii na koniec roku, prawie nie zostawiając mi czasu na rozważenie, że nie znosiłam tego, co robiłam przez cały dzień. Fakt, że byłam w tym naprawdę dobra, nie pomagał – w jakiś sposób wydawał się oznaczać, że postępuję słusznie. Will jednak wiedział, że to niewłaściwe, w oczywisty sposób potrafił to wyczuć, ale do tej pory fałszywe uczucie samozadowolenia nie pozwoliło mi przerzucić się na coś innego.
– Co chcę robić? Jak, u licha, mogę odpowiedzieć na coś takiego? – zapytałam.
– A jak nie? Jeżeli szybko się stamtąd nie wyniesiesz, pewnego dnia obudzisz się jako czterdziestoletnia wiceprezes i skoczysz z mostu. W bankowości nie ma niczego złego, kochanie, po prostu to nie jest kariera dla ciebie. Powinnaś być wśród ludzi. Powinnaś trochę się pośmiać. Pisać. I nosić znacznie lepsze ciuchy.
Nie powiedziałam mu, że zastanawiam się nad szukaniem pracy w sektorze non-profit. Zacząłby perorować, jak to nie powiodła się jego kampania, żeby odtworzyć mój mózg po praniu, które zafundowali mi moi rodzice, i przez resztę wieczoru siedziałby przy stole załamany. Kiedyś spróbowałam, ale ledwie wspomniałam, że rozważam odbycie rozmowy w sprawie pracy w organizacji Świadome Rodzicielstwo, poinformował mnie, że chociaż to niezwykle szlachetna idea, prostą drogą doprowadziłaby mnie z powrotem do, że użyję jego słów Świata Wielkich Niedomytych. Tak więc podjęliśmy omawianie tych tematów co zwykle. Na pierwszy ogień poszło moje nieistniejące życie uczuciowe („Kochanie, jesteś po prostu za młoda i za ładna, żeby praca była twoją jedyną miłością”), potem było trochę pokrzykiwania o najnowszym felietonie Willa („Czy to moja wina, że Manhattan stał się do tego stopnia niewykształcony, że ludzie nie chcą już słyszeć prawdy o wybranych przez siebie urzędnikach?”). Cofnęliśmy się do czasów mojej szkolnej aktywności politycznej („Era agresji na szczęście już minęła”), a potem raz jeszcze wróciliśmy do najbardziej przez wszystkich ulubionego tematu wszech czasów, żałosnego stanu mojej garderoby („Źle dopasowane męskie spodnie nie są odpowiednim strojem na randki”).
W chwili gdy Will zaczynał skromny monolog o daleko idących korzyściach posiadania kostiumu Chanel, pokojowa zapukała do drzwi gabinetu, żeby poinformować nas, że kolacja stoi na stole. Zabraliśmy drinki i przeszliśmy do jadalni.