– Nie – odparła, usiłując się pewnie uśmiechać. – Książę to książę.
– Całkiem dorzeczne, ale w takim razie przypuszczam, że musi być pani jakoś spokrewniona z królem?
– W trzeciej linii – stwierdziła bez zmrużenia powiek.
Zdumiewające, jak nabierała wprawy w kłamaniu. Może można się tego nauczyć tak samo jak i gam?
– Ze strony matki czy ojca?
Już otwierała usta, żeby powiedzieć „matki", ale kapitan ją ubiegł. Wyciągnął nogi, kiedy powóz gwałtownie podskoczył na jakimś wyboju.
– Co za głupie pytanie. Zapewne ze strony ojca, bo jak inaczej by na panią przeszedł. – Oczy mu lśniły. – Ojca, który nie za dobrze się wspina. Chyba że w Lanconii jest matriarchat albo pani matka miała ten rzadki przywilej dziedziczenia tytułu. Ale wtedy pani ojciec nie mógłby go przyjąć. – Przerwał, bo wóz znowu podskoczył. – W takim razie jednak, skoro pani odziedziczyła tytuł, pani rodzice nie żyją i rzeczywiście w pani ojczyźnie panuje matriarchat.
– O! – zawołała Maddie. – Jeleń! Może jutro, po moim dzisiejszym występie, będę mogła trochę zwiedzić okolicę. To zupełnie inny krajobraz niż w Lanconii.
– A więc po ojcu czy po matce?
– Co po ojcu czy matce?
– Odziedziczyła pani tytuł książęcy?
Zacisnęła zęby. Jedno trzeba mu przyznać: jest uparty.
– Bardzo proszę, jesteśmy w Ameryce, a tutaj chcę być po prostu obywatelką, jak każdy inny. Bycie księżniczką to… to…
– Taki ciężar i odpowiedzialność?
– Tak, doskonałe pan to ujął. Życie w pałacu jest takie nudne. Jedyną rzeczą, która mnie interesowała, był zawsze śpiew. Całe dnie spędzałam z madame Branchini. Myślałam wyłącznie o swoich lekcjach. – Wreszcie mogła powiedzieć prawdę. Poprawiła czepek. Może jeśli opowie mu jakąś historię, da jej chwilę spokoju. – Kiedyś pod Paryżem, po tym jak trzy wieczory z rzędu śpiewałam Purytan, rosyjski książę zaprosił mnie do siebie na przyjęcie. Zebrało się tam pół tuzina kobiet, wszystkie wielkie damy: Angielki, Francuzki, Włoszki i jedna piękna, smutna rosyjska księżna. Najpierw podano pyszną, gęstą zupę z odrobiną sherry, a na dnie talerza każda z nas znalazła perłę. Wielką, piękną perłę.
Przez chwilę przyglądał jej się z namysłem.
– Po dzieciństwie spędzonym w pałacu, po kolacjach uwieńczonych perłami w zupie, przyjechała pani do Ameryki. Nasz kraj musiał panią ogromnie rozczarować.
– Nie jest tak źle. Ameryka i Amerykanie sami dopracowali się wspaniałej historii.
– Miło z pani strony, ale dama taka jak pani… Powinna pani pić szampana, mieć w pokoju róże, a wokół powinni kręcić się arystokraci, obsypujący panią brylantami
Nie, ależ nie – odparła, nachylając się ku niemu. – Znudziło mnie to już. Mam lego dość. Nawet jako dziecko musiałam nosić koronę, kiedy pokazywałam się ludowi. – Boże, Ty słyszysz i nie grzmisz? – pomyślała. Ring uśmiechnął się do niej.
– A jakie tytuły noszą pani siostry?
Kolejna pułapka. Nawet ona wiedziała, że w rodzinie może być tylko jedna księżniczka,
– Przepraszam, kapitanie, ale ogromnie rozbolała mnie głowa.
– Może pani rozmasować?
– Wolałabym dotknąć grzechotnika – odparła, odchylając głowę i zamykając oczy.
Nie otworzyła, ich nawet, kiedy usłyszała, że Ring się śmieje. Nie wiedziała, w jaką grę przed chwilą się z nią bawił, ale miała dziwną świadomość, że przegrała.
Zbliżało się południe, kiedy wraz z kilkuset innymi podróżnymi dotarli do Denver City. „Miasto" składało się z kilkuset drewnianych chat, namiotów i kilku tysięcy mężczyzn, którzy postanowili zbić tu fortunę.
Ledwo się zatrzymali, podbiegli do nich ludzie. Jedni krzyczeli, że złota w ogóle nie ma, drudzy twierdzili, że w strumieniach leżą samorodki wielkości kurzego jaja. Inni prosili o pieniądze, żeby wypożyczyć narzędzia do wydobywania złota, pozostali po prostu się przyglądali. Poza miastem stał obóz Indian Utah. Przybiegli obejrzeć czerwony powóz i kobietę w jasnoniebieskiej sukni.
Na Maddie nie zrobił wrażenia hałas i zamieszanie ani pytanie o jej imię, czy legendę „Śpiewającej Księżniczki" jak to było wypisane na jej powozie. Każdego obdarzyła uśmiechem, potem' kazała Frankowi i Samowi rozbici namiot i rozdać zawiadomienia o jej dzisiejszym występie. Kiedy namiot już stał, schroniła się tam i przebrała w ciemną wełnianą spódnicę, która sięgała jej zaledwie do kostek i białą, gładką bawełnianą bluzkę. Kapitan Montgomery czekał na nią przed wejściem.
– Życzę miłego dnia. Kapitanie – powiedziała, chcąc go wyminąć, ale stanął jej na drodze. Westchnęła. – Dobrze czego pan tym razem chce?
– Dokąd się pani wybiera?
– To nie pańska sprawa, ale idę zjeść lunch, a potem, chcę się przespacerować po mieście.
– Kto będzie pani pilnował?
– Wybieram się sama, dokładnie tak, jak to robię od pierwszego roku życia.
– Nie może pani chodzić sama wśród tych barbarzyńców.
Zacisnęła wargi, próbowała go minąć, a kiedy zastąpił jej drogę, dźgnęła go łokciem pod żebra. Jęknął. Maddie poszła dalej. Edith nakryła już do stołu. W drodze z St. Louis do Denver City zatrzymywali się u farmerów, gdzie zaopatrywali się w świeże produkty, kupili też wędzone mięso. Teraz na Maddie czekała szynka i fasolka.
– Jeśli już pan musi tak nade mną stać, niech pan będzie na tyle uprzejmy, żeby usiąść, kapitanie. Proszę, niech się pan poczęstuje.
Usiadł na stołku, ale pokręcił głową, kiedy Edith zaoferowała się, że mu nałoży jedzenie.
– Nie chciałbym pani urazić, ale wolę nie dotykać pani jedzenia ani picia.
Po raz pierwszy Maddie szczerze się do niego uśmiechnęła.
– Wreszcie dostrzegam niejaki rozsądek u doskonałego kapitana Montgomery'ego. Niech pan żałuje swej wstrzemięźliwości, szynka jest przepyszna.
Nagle znikąd wyrósł przy stole Toby. Maddie skinęła na Edith, która nałożyła mu pełny talerz.
– Mam nadzieję, że panu smakuje, panie szeregowy.
– Jeszcze jak, jeszcze jak – odparł Toby z pełnymi ustami, siadając na trawie. -I nie żaden pan, tylko Toby., Zresztą szeregowcem też nie jestem. A przynajmniej niezupełnie. Najchętniej nie miałbym z wojskiem nic wspólnego. Ale ponieważ to chłopaczysko się zaciągnęło, jam też musiał. Choć do tej pory nie pojmuję, jak mógł porzucić Warbrooke…
– Toby! – napomniał go ostro Ring. – Pani daruje, Toby bywa zbyt gadatliwy.
– Doprawdy? – uśmiechnęła się do Toby'ego. – A gdzie jest to Warbrooke?
– W Maine. Chłopak porzucił…
– Toby!
Toby odłożył widelec.
– Do licha, lepiej sobie dam spokój. Jak raz coś sobie wbije do łba, to przepadło. – Wstał, wziął talerz i skrył się za namiotem.
– A co pan sobie teraz wbił do łba, kapitanie?
– Ze muszę pani bronić.
– Mnie? Po co? Kto miałby mnie skrzywdzić?
Gwałtownie chwycił ją za rękę, przytrzymał, mimo że próbowała ją wyrwać, i obrócił wnętrzem do góry. Przez środek biegła długa szrama, nadgarstek był spuchnięty. Wyszarpnęła rękę i wstała.
– Pozwoli pan, kapitanie, że pana opuszczę i przejdę się trochę po mieście.
– Nie sama.
Przymknęła oczy, modląc się o cierpliwość. Najpierw pomyślała, czy by nie spróbować rozsądnie z nim porozmawiać. Wbrew pozorom nikt nie zamierzał jej skrzywdzić. Nie mogła go jednak o tym przekonać, nie wyjaśniając kilku innych rzeczy, a na to nie miała ochoty. Ruszyła, próbując nie zwracać na niego uwagi, ale trudno było ignorować mężczyznę mierzącego prawie metr dziewięćdziesiąt i ważącego, na jej oko, jakieś dziewięćdziesiąt kilo. A poza tym ciągle nad nią wisiał.