Ponieważ w Denver City rzadko się spotykało kobiety, które nie były na sprzedaż, jej osoba wzbudziła poruszenie. Maddie szła szerokimi, brudnymi ścieżkami, które udawały ulice. Przystawała przed namiotami, przed którymi na prymitywnych stołach wystawiono dobra ze wschodu. Często mieszkańcy wschodu sprzedawali wszystko, co mieli, żeby kupić wozy i sprzęt, niezbędne w podróży na złoto- nośne tereny, później zaś wyzbywali się tego dla kilku sit i łopat albo kawałka ziemi opodal strumienia.
Madzie oglądała towary, wreszcie wybrała śliczny koronkowy kołnierzyk. W tej samej chwili przystanęło obok niej trzech brudnych poszukiwaczy złota. Kapelusze przyciskali do piersi i wpatrywali się w kobietę. Odwróciła się i uśmiechnęła do nich.
– Dzień dobry.
Kiwnęli głowami.
– znaleźli już panowie złoto?
Jeden z nich sięgnął do kieszeni, ale kiedy wyciągnął rękę, rzucił się w jego stronę kapitan Montgomery, zaciskając łapsko na nadgarstku drobnego mężczyzny.
Madzie była zawstydzona i wściekła. Chwyciła kapitana za rękę.
– Przepraszam panów bardzo – powiedziała, podchodząc.
– Mógł mieć w kieszeni pistolet – odezwał się zza jej pleców Ring. – Starałem się tylko panią obronić…
– Przed kim? Przed kilkoma samotnymi poszukiwaczami złota? – Odwróciła się i zmierzyła go wzrokiem. – Niech pan już sobie idzie, kapitanie! Proszę mnie zostawić samą!
– Będę panią ochraniał. I zrobię to, niezależnie od tego, jak nieprzyjemnie jest to dla nas obojga.
Przebrała się miarka – pomyślała odwracając się od niego. Teraz jeszcze insynuuje, że spędzanie czasu w jej towarzystwie to dla niego ciężar. Energicznie kroczyła przed nim, dłonie zaciskając w pięści. Ciekawscy przestawali wzdłuż drogi, przyglądając się tej wysokiej, eleganckiej kobiecie, za którą szedł jeszcze wyższy mężczyzna. Trącili się łokciami, bo kobieta wyraźnie była rozgniewana.
A teraz jeszcze przez niego ludzie się ze mnie wyśmiewają – pomyślała Madzie, zastanawiając się czemu akurat ją to musiało spotkać.
I w takim właśnie momencie postanowiła skończyć tę zabawę. Odwróciła się i uśmiechnęła najsłodziej, jak potrafiła.
– Kapitanie Montgomery, jestem głodna.
– Przecież dopiero co pani jadła?
Gdzie się podziali mężczyźni gotowi na każde skinienie damy?
– To prawda, ale znowu zgłodniałam. Może rozejrzelibyśmy się za jakimś miejscem, gdzie można coś zjeść?
Popatrzył nad jej głową. Szczerze mówiąc, był bardzo głodny. Podczas gdy inni odżywiali się świeżym mięsem, co więcej, świeżymi warzywami, jego pokarm stanowiło suszone mięso i suchy prowiant. Ale po opium w whisky nie chciał siadać z tą kobietą do jednego stołu.
– Widzę jakiś wóz, chyba sprzedają tam jedzenie.
Nie minęło kilka chwil, a Ring miał obie ręce zajęte talerzami z jedzeniem i bochenkiem chleba, który mieli zanieść do obozowiska. Maddie uśmiechnęła się do kapitana.
– Mógłby pan to przytrzymać, a ja tymczasem udam się do… rozumie pan?
Wpatrywał się w parujące jedzenie. Wołowina. Ziemniaki. Chleb kukurydziany. Groszek. Nie dotarło do niego ani słowo, ale potaknął. Był taki głodny, że zjadł swoją porcję i właśnie kończył jej, kiedy uświadomił sobie, że Maddie jeszcze nie wróciła.
– Niech ją licho porwie – mruknął. – Niech mnie licho porwie – dodał i wyruszył na poszukiwania.
Mogła uciec gdziekolwiek, na całe szczęście na tyle rzucała się w oczy, że wszędzie ją zauważano, więc zasięgnął języka. Odniósł wrażenie, że w mieście nie było mężczyzny, który by jej nie widział, ale każdy twierdził co innego.
Znalazł ją dopiero po godzinie. Stała roześmiana wśród Indianek Utah. Przez ułamek sekundy zastanawiał się, w jaki sposób się ze sobą porozumiewają, po czym ruszył w jej stronę.
Kobiety zauważyły go pierwsze i ostrzegły Maddie. Pobiegła przez obóz. Ring ruszył za nią, krzycząc, żeby się zatrzymała. Indianki, które przepadały za zabawą, robiły wszystko, żeby zagrodzić mu drogę. Wreszcie jedną z nich odstawił na bok.
Maddie pędziła przez obóz wymijając dzieci i psy, przepraszając na lewo i prawo. Wpadła też na wojownika, ale nic nie powstrzymało jej w biegu. Kiedy dotarła do granic osiedla, pochyliła się i ruszyła w stronę miasta.
Dotarłszy do jego granic, zwolniła, żeby złapać oddech i uśmiechnęła się. Nie tylko go przechytrzyła, ale i prześcignęła.
Po kilku sekundach poczuła na ramieniu czyjąś rękę; Obejrzała się i zobaczyła kapitana, w którego oczach lśniło coś bliskiego triumfu.
Ja ci pokażę – można było wyczytać w jej wzroku.
– Ratunku! Pomocy! – krzyknęła z całych sił. – Błagam, nie bij mnie już!
Natychmiast rzuciło się na niego ośmiu mężczyzn. Maddie popędziła dalej. Po dwudziestu minutach Ring znowu deptał jej po piętach. Oglądając się przez ramię, dostrzegła, że jego zawsze idealnie uczesane włosy są potargane, na policzku ma czerwoną plamę, a ubranie całe w kurzu. Uśmiechnęła się i biegła dalej.
Nie wiedziała, kiedy ta cała sytuacja zaczęła ją bawić, ale że ją bawiła, to fakt. Schowała się w pustej beczce i z trudem się powstrzymała, żeby nie wybuchnąć głośnym śmiechem, kiedy stał o krok, rozglądając się za nią. Podbiegła do grupki mężczyzn, którzy grali na ziemi w kości. Jednemu zdarła z głowy kapelusz i wcisnęła się między nich. Mężczyźni jeszcze bardziej się skulili, żeby ją ukryć. Co więcej jeden z nich przysunął się o wiele, wiele za blisko i Maddie pisnęła, kiedy – jak jej się wydawało, choć nie była tego zupełnie pewna – któryś uszczypnął ją w udo. Podskoczyła i zobaczyła kapitana, który obejrzał się i ją dostrzegł, więc znowu puściła się pędem przed siebie.
Wpadła do jednego z licznych namiotów, w których sprzedawano alkohol, stanęła przy wysokim, prymitywnym barze i wyszeptała:
– Whisky.
Jednym haustem wychyliła zawartość, wyciągnęła szklankę po dolewkę, kiedy w wejściu zobaczyła kapitana Montgomery'ego.
– On płaci – zawołała i wybiegła z namiotu.
Barman i kilku mężczyzn przytrzymało kapitana, który grzebał po kieszeniach, szukając pieniędzy, żeby zapłacić za whisky.
Na zewnątrz poprosiła dwóch ludzi, żeby podsadzili ją na dach jednego z nielicznych budynków w Denver City, który takowy posiadał. Mężczyźni ochoczo przystali, nie obyło się jednak bez obmacywania.
Stojąc na szczycie domu, przypatrywała się, jak kapitan się za nią rozgląda. Musiała zakryć usta dłonią, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Głęboko zaczerpnęła tchu, wyciągnęła ramiona i odchyliła głowę. Po raz pierwszy od wielu miesięcy cudownie się bawiła.
Jak bezcenna jest wolność – pomyślała.
Kiedy otworzyła oczy, kapitan Montgomery stał pod budynkiem i patrzył na nią.
– Oho! – zawołała ze śmiechem i pobiegła na drugi koniec budynku. Tam po stercie beczek i starych kół od powozów zsunęła się na dół.
Kiedy jednak stanęła na ziemi, kapitan Montgomery już na nią czekał. Puściła się pędem, ale chwycił ją za spódnicę] i przyciągnął do siebie.
Broniła się zaciekle. O, jakże się broniła! Ale kapitan osłaniał twarz przed jej atakami, wreszcie złapał ją wpół i przerzucił przez kolano.
– Spróbuj mnie ugryźć, a przez tydzień nie będziesz mogła siedzieć, zrozumiano?
Kiedy wziął ją pod pachę, poczuła się jak wór z jęczmieniem, zdawała sobie jednak sprawę, że mężczyzna jest bardzo zły, a reakcji rozzłoszczonych mężczyzn często nie dawało się przewidzieć. Dlatego zamiast się szarpać, zawisła, bezwładnie, tak że musiał dźwigać cały jej ciężar. To jednak wyrażnie nie sprawiało mu różnicy. Przeniósł ją przez miasto i ruszył w stronę lasu.