Выбрать главу

Kiedy wreszcie znaleźli się w pewnej odległości od hałaśliwego miasteczka, upuścił ją na miękką trawę.

– Kapitanie Montgomery…

– Niech się pani nie odzywa! Niech się pani nie odzywa! Miałem pani pilnować i będę to robił, choćby nie wiem ile miało mnie to kosztować. Pani może uważa tę swoją eskapadę za zabawną wycieczkę, ale nie zdaje sobie pani sprawy, co jej groziło. Nic pani nie wie o tych ludziach. Mogli…

– To pan nic nie wie – odparła spokojnie i wyciągnęła się na trawie.

Ruch na świeżym, rozrzedzonym górskim powietrzu sprawił, że czuła się cudownie. Po raz pierwszy, od kiedy dowiedziała się o porwaniu Laurel, nie miała wrażenia, że jest niczym mocno naprężona struna.

– Och, kapitanie, czy pan nie ma za grosz poczucia humoru? Nic a nic? – spytała leniwie.

Po raz pierwszy od wielu lat widziała nad sobą leśne kwiaty, korony drzew i błękitne niebo.

Przez chwilę nie odpowiadał. Nie patrzyła na niego. Nagle okazało się, że leży obok niej.

– Wbrew pozorom posiadam duże poczucie humoru. Ale ostatnio jakby je zatraciłem.

– Naprawdę? – powiedziała zachęcająco, ale on milczał. Głęboko wciągnęła czyste powietrze. – Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś, kto nazwał swego konia Diabłem, mógł mieć poczucie humoru. Na ile zdążyłam pana poznać, składa się pan wyłącznie z poczucia obowiązku. Jedyną metodą postępowania z kobietami jest zastraszanie ich i upokarzanie. Oczywiście, niektóre mogą to lubić, ale chyba nie może się pan pochwalić zbyt wieloma sukcesami na tym polu.

– Nie zna mnie pani. – W głosie Ringa zabrzmiał gniew. – Nic pani o mnie nie wie.

– W takim razie jest jeden jeden, bo pan też nic o mnie nie wie.

Oparł się na łokciu, spojrzał na nią uważnie, ale ona wpatrywała się w niebo.

– Nie, tu się pani myli. Prawda jest taka, panno La Reina, że wiem o pani bardzo dużo,

Zaśmiała się pogardliwie.

– Nic pan nie wie. Zupełnie nic. Przekręcił się na plecy.

– Założymy się?

– Znowu chce mi pan zaproponować pójście do łóżka? – spytała z goryczą.

– Nie. Założymy się o coś znacznie ważniejszego – Nie zwrócił uwagi na spojrzenie, jakie mu rzuciła. – Przez dwadzieścia cztery godziny nie będzie pani uciekać. Przez dwadzieścia cztery godziny będę spokojny, że nie zrobi pani nic głupiego.

– I to pan określi, co uważa za głupie? -Tak.

– A co ja dostanę?

– Przez dwadzieścia cztery godziny będę się trzymał od pani z daleka.

Uśmiechnęła się do wierzchołków drzew.

– I to wszystko, żeby się przekonać, czy wie pan coś o mnie, czy nie?

Niewiele ryzykowała. Po pierwsze kurier miał jej dostarczyć listy tutaj, w Denver City dziś wieczorem. Bez wątpienia będzie to mógł zrobić tuż pod nosem kapitana. Po drugie zaś, z jej obserwacji wynikało, że kapitan nie widzi dalej niż poza czubek swojego nosa. Pewnie uważał kobiety za wątłe istoty, miał też wyrobioną, jednoznaczną opinię o śpiewaczkach operowych.

– Zgoda, umowa stoi. Cóż, więc pan o mnie wie?

Po pierwsze jeśli pani jest księżniczką, to ja jestem królową Wiktorią. Prawie nic pani nie wie o dziedziczeniu tytułów i nic pani nie wie o Lanconii. A broszka, którą pani… zgubiła, ta, która należała niegdyś do jej babki, to co prawda ładna błyskotka, ale ani brylanty, ani perły nie były na miarę prawdziwej księżniczki. Za to doskonałe zna pani te tereny. Chodzi pani po górach, tak jakby się tu urodziła i wychowała. Trzyma się pani w siodle lepiej niż niejeden mężczyzna i potrafi wychylić szklankę bimbrowatej whisky, jakby to był dla niej chleb powszedni. I jak mi idzie?

– Na razie nie usnęłam z nudów.

– Potrafi też pani bez trudu porozumieć się z Indianami. To dziwne u Europejki, prawda? Nie zna pani najlepiej Sama ani Franka, nie przepada też pani za Edith. Zdziwiłbym się, gdyby to pani sama ich wybrała. Czy mam rację?

– Może.

– Zaraz, co jeszcze? Moim zdaniem jest pani dziewicą, albo niemal dziewicą.

– To mi się nie podoba, kapitanie.

Zaczęła wstawać, ale jej nie pozwolił.

– Oczywiście, nie chciałem pani obrazić. Jestem przekonany, że kobieta tak piękna jak pani miała mnóstwo propozycji, ale nie sądzę, żeby mężczyźni ją zbytnio interesowali.

– Na pewno nie interesują mnie mężczyźni, którzy stosują wobec mnie przemoc. A teraz muszę już wracać do obozu.

Przytrzymał ją za ramię.

– To jeszcze nie koniec. I chciałbym przypomnieć, że to pani pierwsza powiedziała, że nic o niej nie wiem. Gdzie to myśmy stanęli? Aha, i ktoś panią szantażuje. Nie wiem jeszcze dlaczego, ale z pewnością nie jest to były kochanek.

Nie, to coś o wiele, wiele poważniejszego. Niełatwo panią przestraszyć, ale śmiertelnie się pani boi tego, co się teraz dzieje.

Maddie nie odpowiedziała. Nie mogła. Bardzo delikatnie, miękko ujął jej rękę.

– Jestem człowiekiem honoru… Maddie. – wyszeptał, używając imienia, którym zwracała się do niej Edith. – Jeśli powierzysz mi swój sekret, zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ci pomóc, ale musisz roi zaufać.

Wymagało od niej wielkiego wysiłku woli, żeby nie wyznać mu prawdy o Laurel. Chciała zwierzyć się komuś, kto mógłby ją zrozumieć. Kto zareagowałby inaczej niż Edith, która wzruszała ramionami. Potrzebowała też rady. Co zrobić, jeśli dotrze do trzeciego obozu i nie pokażą jej Laurel? A co, jeśli…?

Żeby nie ulec pokusie, zerwała się na nogi i stanęła nad Ringiem.

– Świetnie, kapitanie Montgomery, doskonale. Gdyby zdecydował się pan porzucić karierę wojskową, czeka pana wielka przyszłość na scenie. – Wyprostowała się i spojrzała na niego z góry. – Zapomina pan jednak o tym, co dla mnie najważniejsze: o moim glosie. Dopóki pan nic usłyszy, jak śpiewam, nic pan nie będzie o mnie wiedział.

Uśmiechnął się do niej.

– Naprawdę pani uważa, że ta banda chciwych pijaków doceni operę?

– Tu się nie liczy opera, ani nawet melodia. Pokochają mój śpiew.

Słysząc to, roześmiał się: głośno, z całego serca.

– Na próżności pani nie zbywa.

– To nie tak – odparła z powagą. – Nie ma we mnie za grosz próżności. Mój głos to dar Boży. Gdybym twierdziła, że nie, obrażałabym Stwórcę.

– Tak też można to ująć.

Usiadła obok.

– Nie – tłumaczyła. – Mówię prawdę. Kto inny darzy nas talentami, jeśli nie Bóg? Śpiewałam, od kiedy skończyłam trzy lata. Od szesnastego roku życia występuję na scenie. Codziennie dziękuję Bogu, że pobłogosławił mnie głosem. To On mi go ofiarował i dziękuję Mu za ten dar, starając się go spożytkować.

Czuł, że Maddie rzeczywiście głęboko w to wierzy, a sposób, w jaki o tym mówiła, przekonywał go.

– I uważa pani, że ci ludzie pokochają pani pieśni? Pokochają Tra…?

– Traviatę.

– A, rzeczywiście, kobietę upadłą. Zmierzyła go bacznym wejrzeniem.

– Mówi pan po włosku?

– Troszeczkę. I sądzi pani, że poszukiwaczom złota spodobają się pani pieśni?

– Nie pieśni. Mój głos. To zasadnicza różnica.

– Dobrze – uśmiechnął się. – W takim razie niech mi pani to udowodni. Niech mi pani coś zaśpiewa.