Выбрать главу

– Dziękuję.

Wchodząc na scenę, którą zbudowano dziś po południu pod czujnym okiem Sama, Maddie rzeczywiście była trochę niespokojna i zdawała sobie sprawę, że to zasługa kapitana Montgomery'ego. Stał teraz w głębi dużej sali, w której zgromadziło się ze trzy setki mężczyzn. Na biodrach miał pistolet, u boku szablę i dwa noże pod ręką. Wyglądał, jakby miał stawić czoło załodze piratów. Z drugiej strony pomieszczenia znajdował się Toby i dłubał w zębach nożem wielkości rzeźniczego topora.

Boże, bądź miłościw – pomyślała – będę śpiewała w więzieniu, ale tu wyjątkowo więźniowie są szczęśliwi, a strażnicy nawiedzeni.

Zaczęła program od pięknej arii Ah, fors' e lui z Traviaty. Zdążyła jednak zaśpiewać tylko kilka linijek, kiedy z tyłu zrobiło się zamieszanie. I to wszystko przez kapitana Montgomery'ego. Jakiś biedny, zmęczony chłopina za mocno oparł się o krzesło, krzesło się rozleciało i spadł na podłogę. W mgnieniu oka kapitan stał przy nim z wyciągniętym pistoletem.

– Bójka! – wrzasnął ktoś i zaczęła się awantura.

Pięści poszły w ruch, krzesła fruwały po sali.

Co zrobić z bandą niegrzecznych chłopaków? – zastanawiała się Madzie.

Przywołać ich do porządku, ot co – odpowiedziała sobie.

Wciągnęła powietrze, wzięła głęboki, bardzo głęboki oddech, napełniający tlenem płuca, tak jak ją nauczono, potem wydała z siebie czysty, przenikliwy, bardzo głośny dźwięk.

Mężczyźni, którzy stali najbliżej, zareagowali natychmiast. Zatrzymali się w pół ruchu, pięści co prawda ciągle trzymali przed nosem przeciwnika, ale całą uwagę skupili na Madzie, wpatrując się w nią szeroko otwartymi oczami.

Madzie trzymała nutę i coraz więcej mężczyzn odwracało się w jej stronę. Ci z przodu zaczęli klaskać w rytm, ci, którzy siedzieli w środku, tupali do taktu. Wreszcie do tych z tyłu dotarło, co się dzieje i w końcu przestali rzucać się do gardła ludziom, którzy jeszcze przed godziną byli ich przyjaciółmi.

– Niech mnie licho porwie! – powiedział Toby, przyglądając się jak Madzie ciągle śpiewa tę samą nutę, i śpiewa, i śpiewa.

Ring puścił czuprynę mężczyzny, którego właśnie walił po twarzy i spojrzał na kobietę. Nie było już na Sali człowieka, który by jej nie słuchał.

A Madzie nadal trzymała nutę. Trzymała. Trzymała. Po policzkach spływały jej łzy. Płuca miała puste, ale mimo to ciągnęła. Wycisnęła powietrze z każdej cząstki ciała: nóg, ramion, czubków palców. Palców u nóg, nawet końcówek włosów. Wyśpiewała z siebie wszystko, podczas gdy mężczyźni akompaniowali rytmicznym klaskaniem. Raz, dwa, trzy, cztery. Trzymała nutę. Kręgosłup przytykał jej do pępka. Gorset miała luźny. A mimo to nadal śpiewała tę jedną nutę.

Po drugiej chwili wyrzuciła ramiona w górę i zacisnęła dłonie. Wszystko ją bolało, czuła każdy mięsień ale nie puściła tej nuty.

Odchyliła głowę, potem szybko, gwałtownie złączyła pięści, zgięła łokcie, przyłożyła ręce do czoła i koniec!

Umilkła. Przez chwilę wydawało jej się, ze upadnie. Chwytała powietrze niczym tonący – a tłum oszalał. Krzyczeli strzelali z pistoletów, strzelb, dubeltówek. Chwycili się za ramiona i tańczyli. Może i byli niewykształceni, może ich morale pozostawiało wiele do życzenia, ale z pewnością natykając się na coś cudownego, potrafili to docenić.

Kiedy wreszcie Maddie doszła do siebie, spojrzała ponad głowami radosnej widowni na kapitana Montgomery'ego stojącego w głębi sali. Tak samo jak wszyscy mężczyźni miał szeroko otwarte ze zdumienia oczy. Posłała mu najbardziej zwycięski uśmiech, na jaki ją było stać, i wskazała na niebo. Odpowiedział uśmiechem, jedną rękę położył na piersi, drugą na plecach i nisko się jej pokłonił. Kiedy się wyprostował, skłoniła się wyniośle niczym prawdziwa królowa.

Potem wszyscy ci samotni, zmęczeni, na wpół pijani mężczyźni należeli do niej. Śpiewała, a oni słuchali. Maddie często denerwowało, że Amerykanie mają takie dziwne wyobrażenie o operze. Zdawali się sądzić, że opera to coś dla królów, dla oświeconych, a przecież jej początki były bardzo zwyczajne: proste historie dla prostych ludzi.

Opowiedziała słuchaczom o biednej Elwirze, która nie mogła mieć mężczyzny, którego kochała, a potem zaśpiewała Tui la voce sua soave, scenę obłąkania młodej kobiety. Pod koniec niektórzy ocierali łzy.

Zaśpiewała Una voce poco fa, uprzednio wytłumaczywszy, że Rosina przysięga, iż bez względu na przeciwności, poślubi swego ukochanego. Uznali, że to rozsądniejsze, niż postradać zmysły.

Po sześciu ariach mężczyźni domagali się bisów. Od kiedy opuściła dom rodzinny, nie spotkała się z równie żywo reagującą i szczerą publicznością*

– Oszalej jeszcze raz! – krzyczeli.

– Nie, wyjdź za szlachcica! – wołał ktoś inny. Śpiewała już prawie cztery godziny, kiedy na scenę wyszedł kapitan Montgomery i oświadczył, że przedstawienie dobiegło końca. Wygwizdali go, tupali. Maddie w pierwszej chwili chciała powiedzieć, że to ona decyduje, kiedy skończyć, ale wygrał zdrowy rozsądek. Wdzięcznie ujęła podane sobie ramię i dała się poprowadzić przez drzwi do namiotu, który służył jej za garderobę.

Za sobą słyszała wiwatowanie, wzmocnione strzałami z broni. Widownia nie składała się już tylko z trzystu słuchaczy. W czasie występu setki innych cicho, na paluszkach wsunęło się do sali, a kiedy mężczyźni przestali się tam mieścić, weszli na mury i na nich przysiedli. Otworzyli drzwi i siedząc albo stojąc przysłuchiwali się jej pieśniom.

– Muszę zaśpiewać na bis – powiedziała Maddie, ale kapitan Montgomery szybko ją zatrzymał.

– Nie, nie ma mowy. Jest pani zmęczona. To musi być ogromny wysiłek, tak śpiewać.

Spojrzała na niego. W jego oczach dostrzegła podziw i uznanie.

– Dziękuję – szepnęła i lekko się o niego oparła.

Jej byłego agenta nigdy nie obchodziło, czy jest zmęczona albo źle się czuje. Uważał, że śpiewanie to zmartwienie Maddie, nie jego. Nigdy się nie sprzeciwiał, kiedy twierdziła, że jest zbyt chora, żeby występować – co zresztą rzadko się zdarzało. Jego zadaniem było organizowanie występów i pilnowanie wpływów z kasy. Okazało się, że to miłe uczucie, mieć kogoś, kto zdaje sobie sprawę, że mogła się poczuć zmęczona. Uśmiechnęła się do Ringa.

– Tak, rzeczywiście jestem zmęczona. Może zechciałby pan, kapitanie, dołączyć do mnie i wychylić kieliszeczek porto. Zawsze wożę ze sobą najlepszy portugalski portwajn i zawsze po występie piję kieliszek. To pomaga na gardło.

Otaczały ich setki strzelających mężczyzn, ale nie zwracali na nich uwagi. Światło księżyca lśniło w załamaniach jedwabnej różowej sukni Maddie, z której wychylały się białe, krągłe, gładkie ramiona.

– Chętnie – odparł cicho.

Przytrzymaj płachtę namiotu, Maddie już miała wejść, kiedy w środku dostrzegła tego strasznego człowieka, który wiedział, gdzie jest Laurel. Mierzył z pistoletu prosto w Maddie i wiedziała, że jeśli nie pozbędzie się Ringa, najprawdopodobniej oboje zginą. Odwróciła się i wyrwała kapitanowi płachtę namiotu.

– Czyżby próbował pan mnie uwieść, kapitanie? – odezwała się do niego ostro. – Dlatego chciał pan, żebym zeszła ze sceny?

– Ależ nie, sądziłem…

– Nie? A czegóż innego chcą mężczyźni? Czy nie dlatego niósł mnie dziś pan przez całe miasto? Okazuje pan troskę wyłącznie po to, żeby mnie zdobyć. Otóż, radziłam sobie z mężczyznami takimi jak pan. Można ich znaleźć wszędzie.

Widziała, jak po każdym jej słowie kapitan coraz bardziej się prostuje, wreszcie staje na baczność. Jej samej nie podobało się to co mówiła, bo musiała przyznać, że do tej pory wszystko, co robił, rzeczywiście miało służyć jej obronie. Jednak musiała się go pozbyć! Ten człowiek w namiocie mógłby zabić jedno z nich albo oboje i nikt by tego nie zauważył w tym hałasie.