Nie zwrócił uwagi na spojrzenie, jakie posłał ran podwładny.
Kapitan Montgomery jak zwykle natychmiast stawił się u przełożonego. Pułkownik usiłował się nie skrzywić na jego widok. Na ciemnoniebieskim, eleganckim mundurze kapitana nie dało się dopatrzyć nawet pyłka kurzu. Zresztą pułkownik podejrzewał, że mundur ten został uszyty na miarę, specjalnie dla jego mierzącego prawie metr dziewięćdziesiąt podwładnego.
– Wzywał mnie pan, pułkowniku? – Spytał kapitan, stając na baczność.
Pułkownik zastanawiał się, czy ten człowiek w ogóle potrafi się garbić.
– Przyszły rozkazy od generała Yovingtona. Znacie to nazwisko?
– Tak jest, panie pułkowniku.
A czego on się spodziewał, że Montgomery nie będzie czegoś wiedział? Pułkownik wstał zza biurka, założył ręce za plecy i zaczął krążyć po pokoju. Starał się, żeby w jego głosie nie brzmiała radość.
– Jak wiecie, generał Yovington jest wysoko postawionym człowiekiem i z pewnością wie, co robi. Nie zdradza ludziom takim jak ja czy wy motywów swojego postępowania, w końcu jesteśmy zwykłymi żołnierzami, którzy mają słuchać rozkazów i wypełniać je, nie starając się; zgłębić, o co w nich chodzi.
Zerknął na kapitana. Na twarzy zastępcy nie malowała się niecierpliwość bądź rozdrażnienie, jak zwykle był spokojny. Może uda się wreszcie zniszczyć tę powłokę. Oddałby za swój miesięczny żołd. Podszedł do biurka i wziął list- Dziś rano przez specjalnego wysłańca otrzymałem tę oto wiadomość. Zdaje się, że chodzi o sprawę szczególnej wagi. Z powodów znanych tylko sobie generał otacza szczególną, hm… troską pewną śpiewaczkę operową, a teraz owa… dama postanowiła się udać w Góry Skaliste, żeby dawać koncerty wśród poszukiwaczy złota. Generał życzy sobie, aby zapewniono jej wojskową eskortę.
Pułkownik bacznie wpatrywał się w kapitana Montgomery'ego, żeby nie przegapić jego reakcji.
– Generał wybrał do tej misji porucznika Surreya, ale, jak doskonale wiecie, ów nieszczęśnik nie może wykonać tego zadania. Dlatego musiałem wyznaczyć kogoś innego. Po drugim i głębokimi namyśle mój wybór padł na was.
Pułkownik Harrison omal nie podskoczył z radości, widząc jak Montgomery mruga i zaciska wargi.
– Macie chronić ją przed niebezpieczeństwami, dopilnować, żeby nic jej nie zagroziło ze strony Indian, powstrzymywać osadników przed niewczesnymi awansami, dbać o jej wygody, co, jak przypuszczam, oznacza, że macie doglądać, żeby nie zabrakło jej jedzenia, a woda do kąpieli nie była zbyt gorąca…
– Z całym szacunkiem, nie mogę przyjąć tej misji, panie pułkowniku – odezwał się kapitan Montgomery. Stał wyprostowany, wpatrzony prosto przed siebie, co oznaczało, że jego wzrok był utkwiony w jakiś punkt kilkanaście centymetrów nad głową pułkownika.
Serce pułkownika zalała błogość.
– To nie jest prośba, kapitanie, to rozkaz. Nikt was nie prosi, rozkazuję wam, więc nic możecie odmówić, odrzucić, jak jakiegoś zaproszenia.
Ku zdumieniu pułkownika, Montgomery porzucił postawę służbisty i nie pytając o pozwolenie usiadł na krześle, wyciągając z kieszeni cienkie cygaro.
– Śpiewaczka operowa? A co ja, u licha, mam do śpiewaczek operowych?
Pułkownik wiedział, że powinien upomnieć kapitana, ale przez ten rok zdążył się nauczyć jednej rzeczy: że armia na zachodzie w niczym nie przypomina armii na wschodzie, gdzie ściśle przestrzega się regulaminu. A poza tym zbyt wielką rozkosz sprawiało mu obserwowanie konsternacji kapitana.
– Ależ kapitanie, powinniście się domyślić. Któż by się lepiej nadawał niż wy? Przez dwadzieścia lat służby nie spotkałem nikogo, kto mógłby się poszczycić równie wspaniałym przebiegiem służby, Zasłużony na placu boju, prawa ręka każdego oficera. Walczyliście z białymi i Indianami. Ścigaliście przestępców i rabusiów. Prawdziwy mężczyzna, który równocześnie potrafi doradzić damom, jak nakryć do stołu. A z tego, co słyszałem, również zawołany z was tancerz.
Uśmiechnął się, kiedy kapitan Montgomery posiał mu mściwe spojrzenie. Nie udało mu się zniszczyć tej maski nawet owego pamiętnego dnia, gdy kapitanowi wymierzono dwadzieścia batogów.
– A co Yovingtonowi do niej?
– Pan generał Yovintgon mi się nie zwierzał, jedynie przysłał rozkaz. Macie wyjechać rano. Z tego, co wiem, kobieta sama dotarła w góry, Rozpoznacie ją… – Wziął list, za wszelką cenę starając się ukryć uśmiech. – Podróżuje ulepszonym zaprzęgiem Concorda. Wóz jest czerwony i ma… zaraz niech sprawdzę, duży napis, „La Reina". La Reina to imię tej kobiety. Z tego, co słyszałem, jest bardzo dobra. Oczywiście w śpiewaniu. O reszcie nic mi nie wiadomo, generał o tym nie wspominał.
– Podróżuje dyliżansem?
– Czerwonym. – Pułkownik pozwolił sobie na lekki uśmieszek. – No, kapitanie, przecież to nie jest zła misja. Pomyślcie, jak to będzie wspaniale wyglądać w raportach. Dokąd was może doprowadzić. Jeśli dobrze się wywiążecie z zadania, może będziecie eskortować generalskie córki. Jestem przekonany, że moja własna córka dałaby wam świetne rekomendacje.
Kapitan Montgomery gwałtownie wstał z krzesła.
– Z należnym szacunkiem, ale nie mogę tego zrobić panie pułkowniku. Zbyt dużo tu się ostatnio dzieje, jestem potrzebny na miejscu. Trzeba chronić białych osadników a biorąc pod uwagę wzburzenie i poruszenie w związku z kwestią zniesienia niewolnictwa i niebezpieczeństwa wybuchu wojny domowej, nie wydaje mi się, żebym mógł porzucić służbę…
Pułkownika Harrisona opuściło poczucie humoru.
– Kapitanie, to nie jest prośba. To rozkaz. Czy się wam to podoba czy nie zostaliście wyznaczeni do tej misji, I to na czas nieokreślony. Macie przebywać z tą kobietą tak długo, jak będzie sobie tego życzyła, jechać, gdzie ona zechce, wykonywać wszelkie jej polecenia, nawet gdyby miały one polegać na wyciąganiu jej powozu z błota. Jeśli nie usłuchacie, wsadzę was do wiezienia, postawię przed sąd polowy i skażę za niewykonanie rozkazu. I jeśli będzie trzeba, sam pociągnę za spust zrozumiano? Czy jasno się wyraziłem?
– Bardzo jasno, panie pułkowniku – odparł z trudem kapitan Montgomery:
– A więc idźcie się pakować. Macie wyjechać jutro o świcie.
Pułkownik widział, że kapitan usiłuje coś powiedzieć.
– O co jeszcze chodzi? – warknął.
– Toby.
Tylko tyle udało się wydusić kapitanowi przez zaciśnięte z wściekłości zęby.
Okazuje się, że kapitan jednak ma coś w rodzaju duszy – pomyślał pułkownik. Przez chwilę kusiło go, żeby jeszcze bardziej rozdrażnić kapitana i stwierdzić, że jego rozkazy nie obejmują gadatliwego, zasuszonego szeregowca, który praktycznie na krok nie odstępował Montgomery'ego. Zbyt dobrze jednak pamiętał gniew żołnierzy w dniu, kiedy kapitan przyjął chłostę za jednego z niech.
– Weźcie go – odparł. – Tutaj i tak się na nic nie przyda.
Kapitan podziękował skinieniem głowy, bez słowa obrócił się na pięcie i wyszedł z gabinetu. Po jego odejściu pułkownik opadł na krzesło i z ulgą odetchnął, choć równocześnie ogarnął go lekki niepokój Czy poradzi sobie z fortem, gdzie większość „żołnierzy" rekrutowała się spośród farmerów, którzy zapisali się do armii jedynie po to, żeby napełnić żołądki? Połowa niemal cały czas chodziła pijana, a dezercja była na porządku dziennym. Przez ten rok radził sobie świetnie, zdawał sobie jednak sprawę, że to w głównej mierze zasługa kapitana Montgomery'ego. Czy będzie umiał sam pokierować fortem?
– Niech go licho porwie! – powiedział głośno i gniewnie zatrzasnął szufladę. Oczywiście, że będzie umiał pokierować swoim własnym fortem!
Ring Montgomery dłuższą chwilę przyglądał się kobiecie przez lunetę, po czym zamknął przyrząd ze złością.