Bob Shaw
Porywacze ciał
— Myślę, że mógłbym się panu przydać — powiedział blady nieznajomy. — Zamierzam popełnić samobójstwo.
Lorimer spojrzał zdziwiony znad drinka. Nawet w mrocznym barze widać było, że osobnik o monotonnym głosie, który podszedł do jego stolika, jest chory, obdarty i zmęczony. Wątłe ramiona miał przygarbione pod płaszczem, co sprawiało, że wydawał się drobny jak kobieta, a jego zadumane oczy w bladej trójkątnej twarzy płonęły rozpaczą. Co za wrak ludzki! — pomyślał z pogardą Lorimer. — Co za żałosna kreatura!
— Powiedziałem, że zamierzam popełnić samobójstwo — powtórzył nieznajomy, głośniej tym razem, w dalszym ciągu jednak bezbarwnym, pozbawionym życia tonem.
— Ale po co pan krzyczy o tym na cały lokal — Lorimer rozejrzał się dokoła po przypominającym spelunkę barze i z ulgą stwierdził, że nie ma w pobliżu nikogo. — Niech pan siada.
— Dobrze. — Mężczyzna osunął się na krzesło i siedział ze zwieszoną głową.
Patrząc na niego Lorimer odczuwał tajemne pulsujące podniecenie.
— Napije się pan?
— Jeśli pan mi postawi, to się napiję, jeśli nie, to nie. To naprawdę nie ma znaczenia.
— Zamówię panu piwo. — Lorimer nacisnął właściwy guzik na tablicy zamówień i w kilka sekund później z automatycznego kelnera wmontowanego w stół wyskoczył kufel ciemnego piwa. Nieznajomy wydawał się go nie dostrzegać i Lorimer popchnął w jego stronę chłodne kamionkowe naczynie. Mężczyzna wypił piwo, jak gdyby nie znajdował w tym żadnej przyjemności, automatycznie, tak samo jak działała obsługująca go maszyna.
— Jak pan się nazywa? — zapytał Lorimer.
— A czy to ważne?
— Dla mnie osobiście ni cholery, ale wygodniej, jak każdy ma jakąś etykietkę. Poza tym będę musiał o panu wszystko wiedzieć.
— Raymond Settie.
— Kto cię przysłał, Raymond?
— Nie znam jego nazwiska. Kelner od Fidelia, ten z włosami kolorze drzewa różanego.
— Drzewa różanego?
— Brązowe, z czarnymi pasemkami.
— Aha. — Lorimer poznał po charakterystyce jednego ze swoich najbardziej zaufanych ludzi i jego podniecenie wzrosło. Patrząc na Settle'a zastanawiał się, jak człowiek może się doprowadzić do ta-kiego stanu. Coś w jego sposobie mówienia wskazywało na to, że jest inteligentny i wykształcony, ale — Lorimer odczuł satysfakcję na tę myśl — intelektualiści zwykle się załamują, kiedy życie okaże się naprawdę twarde. Mimo że, jak to się mówi, zjedli wszystkie rozumy, nie mogą pojąć, że w zdrowym ciele zdrowy duch.
— Powiedz no mi, Raymond — rzekł — coś o swojej rodzinie.
— Rodzinie? — Settie zapatrzył się w kufel. — Mam na świecie tylko jedną bliską osobę. Maleńką córeczkę.
— I to ona ma dostać po tobie pieniądze?
— Tak. Moja żona umarła w zeszłym roku, a mała jest w przy-tułku Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. — Wargi Settle'a roz-ciągnęły się w czymś, co miało być uśmiechem. — Musieli uznać, że nie nadaję się do tego, żeby wychowywać dziecko. Biuro Prymasa machnęłoby najprawdopodobniej ręką na różne mankamenty mojego charakteru, gdybym miał pieniądze, ale ja nie mam nawet warunków, żeby zarabiać. W każdym razie nie w sposób ogólnie przyjęty.
— Czy chciałbyś, żebym otworzył dla dziecka konto bankowe?
— To najlepsze, co dałoby się dla niej zrobić. Lorimer poczuł jakiś dziwny dreszcz niepokoju, który usiłował zignorować.
— Mamy szczęście, żeśmy się urodzili na Oregonii, co?
— Nie wiem zbyt wiele na temat szczęścia.
— To znaczy mam na myśli, że życie jest o wiele łatwiejsze na takich planetach jak Avalon, Morgania czy nawet Ziemia.
— I śmierć' też jest o wiele łatwiejsza.
— No cóż… — Lorimer postanowił sprowadzić rozmowę do interesów. — Potrzebuję więcej szczegółów. Płacę dwadzieścia tysięcy monitów, ale muszę mieć pewność, że nie będzie żadnych niespodzianek.
— Niepotrzebnie się pan tłumaczy, panie Lorimer. Powiem panu wszystko, co tylko pan chce wiedzieć. — Settie mówił ze spokojną obojętnością człowieka, którego życie już się właściwie skończyło.
Lorimer zamówił jeszcze jednego drinka dla siebie, postanawiając zdecydowanie nie dopuścić do tego, żeby rozpacz mężczyzny mu się udzieliła. Sprawą ważną i pozytywną w tym wszystkim, na której należało się skupić, był fakt, że Settie przez swoją śmierć miał zapoczątkować nowe wspaniałe życie dla dwóch innych istot ludzkich.
Nazajutrz rano podwójne słońca znajdowały się tuż obok siebie nad wschodnim horyzontem, zlewając się w jedną podłużną świetlistą plamę, której obraz pozostawał na siatkówce oka. Lorimer wyleciał z miasta i poszybował poprzez wspaniale lasy, w tonacji złota przechodzącego w brąz. Na szczycie wzgórza, skąd roztaczał się widok na krętą linię brzegową obsypaną drobnymi wysepkami, sprowadził swego slummera z drogi i pozwolił mu opaść w ogrodzie Willenów. Wysiadł z pojazdu, podziwiając przez chwilę przepych otoczenia, a następnie udał się do patio na tyłach domu.
Fay Willen siedziała na ławce tyłem do niego, zajęta rozpinaniem płótna na drewnianej ramie. Miała na sobie prostą białą sukienkę, która podkreślała lśniącą czerń jej włosów. Lorimer znów przystanął napawając się widokiem tego, co należało do niego w sposób naturalny, a' co wkrótce miało stać się jego własnością na mocy prawa. Zaszurał nogami i Fay odwróciła się przestraszona.
— Mike! — powiedziała wstając — co ty tu robisz tak wcześnie?
— Musiałem cię zobaczyć. Zmarszczyła lekko czoło.
— Czy nie uważasz, że to ryzykowne? Nie zadzwoniłeś nawet, żeby sprawdzić, czy przypadkiem Gerard nie wrócił.
— To nie ma znaczenia.
— Ale przecież on się stanie podejrzliwy, jeżeli…
— Fay, powiedziałem ci przecież, że to nie ma znaczenia. — Lorimer nie był w stanie ukryć nuty tryumfu w głosie. — Znalazłem coś.
— Co takiego? — Fay w dalszym ciągu była niezadowolona, nie chciała się odprężyć ani stać się dla niego milsza.
— Coś, czego powiedziałaś, że nie znajdę i za sto lat, człowieka, który chce popełnić samobójstwo.
— Och! — Mały młotek, który trzymała w ręce, stuknął o podłogę patio z dziwnym dźwięcznym półgłosem. — Mike, ja nigdy nie myślałam…
— Wszystko jest w najlepszym porządku, kochanie. — Lorimer ujął Fay w ramiona i ze zdziwieniem stwierdził, że drży. Przytulił ją mocno pamiętając, że we wszelkich nieporozumieniach brał górę, gdy uświadamiał jej drzemiącą w swoim ciele siłę fizyczną.
— Nawet nie musisz tu być, kiedy to się będzie działo — wyszeptał. — Już ja się wszystkim zajmę.
— Ale mnie nigdy nie przyszło do głowy, że mogłabym być zamieszana w sprawę morderstwa.
Lorimer poczuł lekkie zniecierpliwienie, ale był na tyle ostrożny, że go nie okazał.
— Kochanie, posłuchaj, przecież jużeśmy to wszystko omówili. Przecież my nie zamordujemy Gerarda, my go tylko po prostu wy-dziedziczymy.
— Nie, mnie się to nie podoba, — Fay spojrzała na niego zatroskanym wzrokiem.
— Po prostu wydziedziczymy, nic więcej — przymilnie powtórzył Lorimer. — To nie twoja wina, że Kościół i prawo zlały się w jedno na tej planecie. Na każdym innym świecie na podstawie tego, co robi — czy też czego nie robi — Gerard, dostałabyś rozwód, ale tutejszy system zmusza do podjęcia innych kroków. Nie istnieje nawet możliwość emigracji. To wina systemu, nie twoja.