Po kilku minutach przemykania się nad uśpionymi ulicami skim-mer policyjny dotarł do Komendy Głównej i usiadł na frontowym parkingu. Jeden z funkcjonariuszy uwolnił z więzów nogi Lorime-rowi, tak żeby mógł z zachowaniem jakiej takiej godności wysiąść z pojazdu, ale ramiona miał w dalszym ciągu unieruchomione. Wewnątrz jasno oświetlonego budynku ludzie gapili się na niego z zaciekawieniem. W czasie jazdy windą pneumatyczną Lorimer zaczął ćwiczyć swoją rolę. Mina obrażonej niewinności będzie, stwierdził, znacznie lepsza niż głośne wybuchy oburzenia. Może ton lekkiego wyrzutu i delikatna aluzja, że wzdraga się przed podaniem ich do sądu za bezpodstawne aresztowanie…
Kiedy go wprowadzono do biura, gdzie miał stanąć przed trzema urzędnikami w niebieskich kołnierzykach inspektorów, był już całkowicie opanowany i niemal cieszył się na czekający go sprawdzian bystrości.
— Może któryś z panów zechce mi wyjaśnić, co tu się dzieje — zaczął wytrzymując ich wzrok. — Nie jestem przyzwyczajony do tego rodzaju rzeczy.
— Michael Thomas Lorimer — powiedział najstarszy z trzech inspektorów spokojnym głosem zaglądając do karty komputerowej, którą trzymał w ręce, — Oskarżam pana o zamordowanie Gerarda Avona Willena.
— Gerard Willen? Nie żyje? — Lorimer robił wrażenie wstrząśniętego. — Nie wierzę. To niemożliwe.
— Czy ma pan coś do powiedzenia w związku z tym zarzutem?
— A kto by chciał… — Lorimer przerwał na chwilę, jak gdyby dopiero teraz dotarł do niego sens oświadczenia inspektora. — Chwileczkę. Nie możecie mnie oskarżać o mord. Nic o nim nie wiedziałem. Od tygodni nie byłem nawet w pobliżu domu Willenów.
— Mamy świadka.
Lorimer parsknął śmiechem.
— Chciałbym zobaczyć tego faceta.
— Świadek koronny nie jest mężczyzną. Pani Willen zeznała, że widziała, jak pan strzelał do jej męża, a następnie uciekł. Podłoga zakołysała się pod nogami Lorimera.
— Nie wierzę — oświadczył.
Jeden z inspektorów uniósł w górę magnetowid. Na małym ekranie pojawiła się Fay z twarzą lśniącą od łez i Lorimer usłyszał z jej ust wyrok skazujący. Zostałem wykorzystany — pomyślał dotknięty do żywego, gdy ciemna fala zrozumienia wezbrała w jego umyśle. — Ta suka postanowiła mnie załatwić! Świadomość niebezpieczeństwa pobudziła go do desperackiej aktywności.
— Jestem wstrząśnięty — powiedział gwałtownie — ale wydaje mi się, że będę w stanie wyjaśnić, dlaczego pani Willen uciekła się do takiego kłamstwa.
— Proszę bardzo. — W oczach starszego inspektora pojawił się błysk zainteresowania.
— Otóż poznałem panią Willen jako trener fechtunku. Rozmawialiśmy często, a od czasu do czasu zapraszała mnie do domu. Początkowo myślałem, że jest po prostu uprzejma, możecie więc sobie panowie wyobrazić, jak się czułem, kiedy do mnie dotarło, że jej chodzi o romans.
— Jak pan się czuł, panie Lorimer?
— Napełniło mnie to niesmakiem oczywiście — odparł Lorimer z maksymalną szczerością. — To kobieta atrakcyjna, a ja jestem tylko człowiekiem, ale co do cudzołóstwa, to nie. Kiedy jej odmówiłem, przez kilka minut dosłownie szalała, w życiu nie widziałem, żeby ktoś był tak wściekły. Mówiła wtedy rzeczy, których nie chciałbym powtarzać.
— W tej sytuacji wydaje mi się, że wszelkie skrupuły powinien pan odłożyć na bok. Lorimer zawahał się.
— Powiedziała, że jakoś wypłacze się z małżeństwa z Willenem, obojętne w jaki sposób. I dodała, że już jej w tym głowa, żebym pożałował swojej decyzji. Nigdy nie przypuszczałem, że to się może tak skończyć… — Lorimer zaśmiał się niepewnie. — Ale teraz zaczynam rozumieć stare powiedzenie o wzgardzonej kobiecie.
— To bardzo ciekawe, co pan mówi, panie Lorimer. — Starszy inspektor przez chwilę oglądał swoje paznokcie. — Czy pan kiedykolwiek spotkał niejakiego Raymonda Settle'a?
— Nie przypominam sobie.
— Dziwne. Bo on też był dziś w nocy u państwa Willenów i mówił, że widział, jak pan strzelał do pana Willena.
— Co takiego? Ale dlaczego na miłość boską miałbym zabijać Gerarda?
— Z sejfu ściennego w pokoju, w którym Willen został zabity, zginęło dwadzieścia tysięcy monitów w gotówce. Te pieniądze znaleźliśmy dziś wieczorem w pańskim mieszkaniu. Settie twierdzi, że był z Willenem w jego gabinecie, kiedy usłyszeli w sąsiednim pokoju jakiś hałas. Mówi, że Willen poszedł sprawdzić, co się stało, i…
— To śmieszne!-wykrzyknął Lorimer.-Ale przede wszystkim kto to jest ten Settie? On musi być w zmowie z Fay, musieli to wspólnie ukartować. Tak jest, inspektorze! To na pewno jej ostatni kochanek. Wśliznął się jakoś do domu… — Lorimer zamilkł widząc, że inspektor potrząsa głową.
— Nic z tego, panie Lorimer. — Głos inspektora był niemal uprzejmy. — Raymond Settie to zaufany wspólnik w interesach pana Willena i przyjaciel domu od wielu lat. Miał wszelkie prawo po temu, żeby dziś wieczorem odwiedzić Gerarda Willena.
Lorimer otworzył już usta, żeby zaprotestować, ale zamknął je nie wydawszy dźwięku. Osłupiały i bezradny — zaczął zdawać sobie sprawę, jak został załatwiony.
Dokładnie w rok później w lustrzanej jadalni dużego domu wychodzącego na morze troje ludzi celebrowało małą uroczystość.
Gerard Willen, wcielony w postać, która kiedyś należała do młodego, ambitnego trenera fechtunku, nalał trzy kieliszki zagranicznego szampana. Podczas tej czynności rozkoszował się niewymuszoną siłą i pewnością ręki, w której trzymał zroszoną butelkę. Czerpał z tego nieustającą radość.
— Powiem wam, że wspaniałe ciało… odziedziczyłem. Szkoda, że umysł naszego przyjaciela Lorimera mu nie dorównywał.
Raymond Settie potrząsnął głową. Był mizerny jak zwykle, ale świeżo ostrzyżony i dobrze ubrany wydawał się przy swoim wzroście raczej chudy niż wątły. Lewą ręką obejmował wpół Fay, która tuliła się do niego czule.
— To całe szczęście dla nas, że Lorimer nie był zbyt bystry — powiedział. — Myślałem, że nie wytrzymam i że się sypnę wciskając mu ten kit o małej córeczce w sierocińcu.
Fay uśmiechnęła się do niego.
— Byłeś bardzo dobry, Raymond. Bardzo przekonywający.
— Ale muszę przyznać, że mam czasem w stosunku do niego lekkie wyrzuty sumienia, bądź co bądź zrobiliśmy go w konia.
— Nie myśl o tym. Ten człowiek był w końcu mordercą. Willen wręczył wszystkim pokryte rosą kieliszki i uniósł swój do góry.
— Moje zdrowie!
— Dlaczego nie nas wszystkich? — spytała Fay. Willen uśmiechnął się.
— Bo ja wyciągnąłem z tego najwięcej korzyści. Ty uwolniłaś się od małżeństwa, którego już miałaś dość, ale i ja chciałem rozwodu. W rozliczeniu dostało mi się nowe ciało, które mi pozwala pracować i dwadzieścia godzin na dobę, jeśli mam ochotę.
— Zawsze dużo pracowałeś — odparła Fay. Willen zamyślił się.
— Dochodzę do wniosku, że w starej wersji musiałem być dość męczący.
— Nie dość, bardzo męczący.
— Uważam, że mi się to należało. Bo przecież… — Willen spojrzał taksująco na Fay — w nowej wersji mogę być zupełnie inny. Teraz, kiedy w sensie hormonalnym jestem jak młody ogier, widzę, że są rzeczy przyjemniejsze niż praca.
— Ciekawe! — Fay odsunęła się od Settle'a ze śmiechem i kołysząc się mocno w biodrach zbliżyła do Willena. — Może czasem wpadniesz zobaczyć się ze mną, oczywiście jak nie będzie Raymonda.
— No, no, dosyć tego dobrego — zaprotestował Settie z dobrodusznym uśmiechem. — Zaczyna mi się to wszystko nie podobać.