Zazwyczaj nie dałabym dziesięcioletniej dziewczynce wina do picia, ale to nie była zwykła okazja.
Zaprowadziłam Lucy do jej pokoju i wypiłyśmy wino, leżąc u niej w łóżku. Zadała mi pytania, na które nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi:
– Dlaczego ludzie krzywdzą innych ludzi? Czy dla niego to jest zabawa? Chodzi mi o to, czy on to robi dla zabawy? Jak w MTV? W MTV robią takie rzeczy, ale tylko na niby, nikomu nigdy nie dzieje się krzywda. Może on wcale nie chce im zrobić krzywdy, ciociu Kay?
– Istnieją na świecie ludzie, którzy są po prostu źli, Lucy – odparłam cicho. – Jak psy; niektóre psy gryzą ludzi bez żadnego powodu. Są złe i zawsze takie będą.
– Ale tylko dlatego, że najpierw to ludzie byli źli dla nich. Dlatego, że zrobili im krzywdę.
– Niekiedy tak – wyjaśniłam – ale nie zawsze. Czasem nie ma wytłumaczenia dla złych uczynków. Niektórzy ludzie po prostu wolą być źli, okrutni. To jeden z tych brzydkich, smutnych aspektów naszego życia.
– Jak Hitler – mruknęła, przełykając łyczek wina. Gładziłam ją po włosach, a Lucy mówiła dalej, coraz bardziej śpiącym głosem: – Jak Jimmy Groome; mieszka na naszej ulicy i strzela do ptaków z wiatrówki. Lubi też wykradać jajka z ptasich gniazd i rozbijać je na chodniku. Nienawidzę go. Nienawidzę Jimmy’ego Groome’a. Kiedyś rzuciłam w niego kamieniem; trafiłam go, kiedy przejeżdżał obok na rowerze. Nie widział mnie, bo się schowałam za krzaki. – Popijałam wolno wino i głaskałam ją po głowie. – Bóg nie pozwoli, by stało ci się coś złego, prawda? – spytała.
– Nic mi się nie stanie, Lucy. Obiecuję.
– Jeżeli będę się modlić do Boga, by nic ci się nie stało, to On mnie wysłucha, prawda?
– On się nami opiekuje – rzekłam, choć nie wiedziałam, czy nadal w to wierzę.
Lucy zmarszczyła brwi; nie jestem pewna, czy i ona w to wierzyła.
– Czy ty się nigdy nie boisz?
Uśmiechnęłam się lekko.
– Od czasu do czasu każdy się boi. Ale jestem całkowicie bezpieczna. Nic mi się nie stanie.
Ostatnią rzeczą, jaką wymamrotała przed zaśnięciem, było:
– Chciałabym tu zostać już na zawsze. Chciałabym być taka jak ty, ciociu Kay…
Dwie godziny później, nadal rozbudzona, siedziałam w łóżku i wpatrywałam się w stronicę otwartej książki, lecz tak naprawdę zupełnie nie wiedziałam, co tam jest napisane. Nagle zadzwonił telefon.
Zareagowałam niczym pies Pawiowa: drgnęłam gwałtownie. Schwyciłam słuchawkę z mocno bijącym sercem; obawiałam się, że usłyszę głos Marino i koszmar minionej nocy się powtórzy.
– Halo?
Nic.
– Halo?
W tle usłyszałam cichą, przerażającą muzykę, która zawsze kojarzyła mi się z zagranicznymi filmami albo horrorami… albo może ochrypłymi zgrzytami starego gramofonu; chwilę później połączenie zostało przerwane.
– Kawy?
– Bardzo chętnie – odrzekłam.
To wystarczyło zamiast „dzień dobry”.
Kiedy tylko zatrzymywałam się rano w laboratorium Neilsa Vandera, zawsze pytał, czy chcę kawy, a ja zawsze przyjmowałam ofertę. Kofeina i nikotyna były jedynymi używkami, za które dałabym się posiekać.
Nigdy nie kupiłabym samochodu, który nie jest solidny niczym czołg, ani nigdy nie włączam silnika, nie zapiawszy wcześniej pasów bezpieczeństwa. W moim domu jest założony system wykrywania dymu oraz bardzo drogi i nowoczesny system alarmowy.
Jednak kofeina, papierosy i cholesterol, cisi mordercy przeciętnego człowieka – są moimi przyjaciółmi; niech Bóg broni, bym kiedykolwiek miała się ich wyrzec. Często jeżdżę na krajowe zebrania i siedzę na bankietach z ponad trzystu innymi patologami, światowej sławy ekspertami od śmierci i chorób. Siedemdziesiąt pięć procent z nas nie uprawia joggingu ani aerobiku, nie idzie, jeżeli tylko może jechać, nie stoi, gdy może siedzieć i notorycznie unika wchodzenia po schodach. Jedna trzecia z nas nałogowo pali papierosy, większość z nas pije, a wszyscy jemy tak, jakby każdy posiłek dnia miał być naszym ostatnim.
Stres, depresja, być może większa niż u przeciętnego człowieka, potrzeba śmiechu i doznawania przyjemności z powodu bólu i cierpienia, jakiego jesteśmy świadkami – któż może znać przyczynę? Jeden z moich bardziej cynicznych przyjaciół, asystent naczelnego koronera z Chicago, lubi powtarzać: „Co, u diabła. Każdy z nas prędzej czy później umrze. Można umrzeć zdrowym albo chorym. Właściwie, co za różnica?”
Vander podszedł do ekspresu do kawy stojącego za biurkiem i nalał dwa kubki; podawał mi kawę niezliczoną ilość razy, a jednak nigdy nie mógł zapamiętać, że lubię pić czarną.
Mój były mąż także nie pamiętał. Żyłam z Tonym sześć lat, a on nigdy nie pamiętał, że kawę piję czarną, a steki lubię średnio wysmażone, nie czerwone, jak szuba Świętego Mikołaja, tylko lekko różowe. Mój rozmiar sukienek, zapomnijcie! Noszę ósemkę i mam figurę, na której nieomal wszystko wygląda dobrze, lecz nie znoszę falbanek, koronek i tkanin typu frotte. Tony zawsze dawał mi coś w rozmiarze szóstym, zazwyczaj koronkowe albo z gazy i przeznaczone do noszenia w łóżku. Ulubionym kolorem jego matki była jasna zieleń; nosiła rozmiar czternasty; uwielbiała falbanki, nie znosiła swetrów, wolała zamki błyskawiczne niż guziki, była uczulona na wełnę i nie lubiła zawracać sobie głowy niczym, co trzeba oddawać do pralni chemicznej czy prasować. Cierpiała na organiczną nienawiść do purpury, biały i beżowy uważała za niepraktyczne kolory, nigdy nie nosiła ubrań w poziome paski ani szkocką kratę; uważała, że źle wygląda w plisowanych spódnicach i bardzo lubiła kieszenie – im więcej, tym lepiej. Kiedy chodziło o jego matkę, Tony jakoś nie miał problemów z zapamiętaniem.
Vander wsypał równie czubatą łyżeczkę śmietanki do mego kubka, jak do swojego.
Jak zwykle był rozczochrany, kosmyki siwych włosów sterczały mu na wszystkie strony, ogromny fartuch laboratoryjny umazany miał czarnym proszkiem do barwienia odcisków palców, a kilkanaście długopisów i flamastrów wystawało mu z kieszonki na piersi. Był wysokim mężczyzną o długich rękach i nogach oraz nieproporcjonalnie zaokrąglonym brzuchu. Jego głowa miała zadziwiający kształt żarówki, a wyblakłe niebieskie oczy były wiecznie zamyślone.
Mojej pierwszej zimy w Richmond, pewnego późnego popołudnia, zatrzymał się w moim biurze, by uświadomić mi, że pada śnieg. Dokoła szyi miał owinięty długi czerwony szal, a na uszy naciągnął niesamowitą skórzaną pilotkę, najprawdopodobniej zamówioną z katalogu jakiejś republiki bananowej. Była to najcudaczniejsza zimowa czapka, jaką kiedykolwiek widziałam, i wydaje mi się, że Vander znacznie bardziej pasowałby do wnętrza myśliwca z drugiej wojny światowej niż do kostnicy. W biurze wszyscy nazywali go Latającym Holendrem – zawsze gdzieś pędził, a jego długi fartuch często widać było powiewający w różnych częściach kostnicy.
– Widziałaś artykuły w gazetach? – spytał, dmuchając w swą kawę.
– Cały boży świat je widział – odparłam spokojnie.
Artykuły na pierwszych stronach niedzielnych gazet były jeszcze gorsze niż na sobotnich. Litery nagłówka miały chyba z cal wysokości i ciągnęły się przez całą długość strony. Dokładnie opisano w nich Lori Petersen i załączono jej szkolne zdjęcie; Abby Turnbull była na tyle agresywna czy może nieprzyzwoita, że pojechała do Filadelfii, mając nadzieję na zrobienie wywiadu z rodzicami Lori, lecz „byli zbyt zrozpaczeni”, by odpowiedzieć na jej pytania.
– Oj, nic nam to nie pomoże – stwierdził Vander. – Chciałbym wiedzieć, kto puścił farbę i powiesić go na suchej gałęzi.