– Do diabła. Właściwie wszystko mi jedno… Czasem jestem tak zdesperowany, że marzę o tym, iż basen przy moim domu wypełniony jest ginem.
– Coś mi się zdaje, że to tylko rozmienianie fantazji na drobne.
– Niee, skądże! To po prostu jedyna fantazja, o której mogę rozmawiać z damą.
Wesley był psychologiem współpracującym z FBI, przydzielonym do placówki w Richmond, w której, tak naprawdę, spędzał zadziwiająco mało czasu. Kiedy nie podróżował, siedział zazwyczaj w Akademii FBI w Quantico i uczył przyszłych agentów, jak prowadzić dochodzenie w sprawie o morderstwo, oraz robił co w jego mocy, by VICAP wreszcie zaczęło działać. VICAP to akronim utworzony z pierwszych liter Violent Crime Apprehension Program – czyli Programu Zwalczania Okrutnych Zbrodni. Jedną z najbardziej innowacyjnych koncepcji tego programu było utworzenie regionalnych drużyn, składających się z psychologa FBI i doświadczonego detektywa. Departament Policji Richmond poprosił VICAP o pomoc po drugim morderstwie, a Marino oprócz tego, że prowadził dochodzenie w tej sprawie, był także partnerem Wesleya z drużyny VICAP.
– Wiem, że jestem za wcześnie – przeprosił Wesley, idąc za mną w kierunku mego gabinetu. – Przyszedłem do ciebie prosto od dentysty, ale jeżeli chcesz coś zjeść, to nie przejmuj się mną; nie będzie mi to przeszkadzać.
– No, cóż… bardzo to miło z twojej strony, ale mnie to będzie przeszkadzać – odrzekłam.
Spojrzał na mnie, nie rozumiejąc, a po chwili uśmiechnął się niemądrze.
– Zapomniałem. Przecież nie jesteś doktorem Cagneyem. Wiesz, że on zawsze trzymał krakersy serowe w biurku w kostnicy? Jeżeli zachciało mu się jeść, kiedy robił sekcję, to przerywał na moment, posilał się i jakby nigdy nic wracał do roboty. To było niesamowite.
Skręciliśmy do pokoiku, który rozmiarami bardziej przypominał wnękę kuchenną, gdzie stały ekspres do kawy, automat z coca-colą i mała lodówka.
– Miał szczęście, że nie dostał od tego zapalenia wątroby albo AIDS – mruknęłam.
– AIDS! – Wesley roześmiał się głośno. – To dopiero byłaby poetyczna sprawiedliwość!
Jak większość starych wiarusów, doktor Cagney znany był ze swej wprost niewiarygodnej homofobii.
– Znowu jakaś cholerna ciota – miał zwyczaj mówić, gdy na sekcję przywożono kogoś o wiadomej orientacji seksualnej.
– AIDS… – Wesley nadal cieszył się z podłego dowcipu, podczas gdy ja wsadziłam swą grecką sałatkę do lodówki. – Chciałbym usłyszeć, jak usiłuje się z tego wytłumaczyć.
Kiedy po raz pierwszy spotkałam Wesleya, byłam do niego nieco uprzedzona. Stanowił idealny przykład agenta FBI, włącznie z robionymi na zamówienie półbutami; miał ostre rysy twarzy i przedwcześnie posiwiałą czuprynę sugerującą łagodne usposobienie, którego jednak wcale nie posiadał. Był szczupły i twardy, a w swym perfekcyjnie skrojonym garniturze khaki i niebieskim jedwabnym krawacie wyglądał na adwokata. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek widziała go w innej koszuli niż białej, wyprasowanej i lekko wykrochmalonej.
Miał tytuł doktora psychologii i przed wstąpieniem do FBI był dyrektorem ogólniaka w Dallas; gdy zaczął pracować dla Biura, najpierw był zwykłym agentem, potem pracował w podziemiu, wyławiając członków mafii, aż wreszcie w pewnym sensie skończył tam, gdzie zaczął. Psychologowie są naukowcami, myślicielami, analitykami; czasem mam wrażenie, że są także cudotwórcami.
Nalaliśmy sobie kawy, po czym poszliśmy do pokoju konferencyjnego, gdzie przy długim stole siedział Marino, przeglądając grubą teczkę z aktami. Trochę się zdziwiłam; nie wiem dlaczego, ale po prostu założyłam, że się spóźni.
Zanim zdążyłam choćby usiąść, Marino odchylił się do tyłu na krześle i obwieścił lakonicznym tonem:
– Przed kilkoma minutami zatrzymałem się w laboratorium serologicznym. Pomyślałem, że zainteresuje was wiadomość, iż Matt Petersen ma krew grupy A i jest nonsekreterem.
Wesley spojrzał na niego ciekawie.
– To ten mąż, o którym mi opowiadałeś?
– Aha. Nonsekreter. Dokładnie tak samo jak ten szajbus, co dusi kobiety.
– Jest to cecha, którą charakteryzuje się dwadzieścia procent populacji – przypomniałam mu chłodno.
– Taak, dwóch na dziesięciu – burknął Marino.
– Albo czterdzieści cztery tysiące osób w mieście o rozmiarach Richmond. Dwadzieścia dwa tysiące, jeżeli liczyć, że mężczyźni stanowią połowę tej liczby – dodałam.
Marino zapalił papierosa i spojrzał na mnie ponad płomykiem zapalniczki.
– Wiesz co, doktorku? – Papieros kiwał mu się w ustach wraz z każdą wypowiadaną sylabą. – Zaczynasz mówić jak jakiś cholerny obrońca z urzędu.
Pół godziny później siedziałam u szczytu stołu, a dwaj mężczyźni zajmowali miejsca po moich obu stronach; przed nami leżały zdjęcia czterech zamordowanych kobiet.
Tak wyglądała najtrudniejsza i najbardziej czasochłonna część dochodzenia – określanie portretu psychologicznego mordercy, potem ofiar, a na koniec znowu mordercy.
Wesley opisywał właśnie zabójcę; było to coś, co robił wprost znakomicie. Bardzo często z wręcz niebywałą dokładnością potrafił odczytać emocje towarzyszące zabójcy w czasie popełniania zbrodni – w tych przypadkach była to zimna, wykalkulowana złość.
– Założę się, że jest biały – zaczął Wesley. – Lecz nie będę stawiał na to mojej reputacji. Cecile Tyler była Murzynką; lecz ofiara innej rasy jest czymś niezwykłym, chyba że zabójca ulega bardzo gwałtownej dekompensacji. – Wziął do rąk zdjęcie Cecile Tyler, ciemnoskórej, ślicznej recepcjonistki, która pracowała dla firmy inwestycyjnej w północnej dzielnicy miasta. Podobnie jak Lori Petersen, została związana i uduszona, a jej nagie ciało znaleźliśmy na łóżku w sypialni jej domu. – Jednak ostatnimi czasy mamy coraz więcej międzyrasowych zabójstw nas tle seksualnym, lecz najczęściej to czarny mężczyzna morduje białą kobietę, odwrotne wypadki zdarzają się bardzo rzadko… innymi słowy, biały mężczyzna raczej nie zgwałci i nie zamorduje czarnoskórej kobiety. Jedynym wyjątkiem są dziwki. – Przyjrzał się uważnie zebranym fotografiom. – Te kobiety z całą pewnością nie trudniły się prostytucją; gdyby tak było, nasze zadanie byłoby o wiele prostsze – dodał cicho.
– Taak, ale ich niekoniecznie – wtrącił Marino.
Wesley nie uśmiechnął się.
– Przynajmniej miałyby ze sobą coś wspólnego, a na tym moglibyśmy zacząć budować sensowną teorię, Pete. – Potrząsnął głową. – A tak dziwaczny dobór ofiar mnie niepokoi.
– Co na ten temat mówi Fortosis? – spytał Marino, mając na myśli psychologa klinicznego, z którym FBI konsultowało się w tej sprawie.
– Niewiele – odrzekł Wesley. – Dziś rano zamieniłem z nim kilka słów… nie chce wydawać żadnych autorytatywnych sądów. Zdaje mi się, że zabójstwo tej pani doktor zmusiło go do powtórnego przemyślenia kilku teorii… Ale nadal idzie o zakład, że morderca jest biały.
Przed oczyma zobaczyłam nagle twarz z mego snu: białą, bez widocznych rysów.
– Ma pewnie jakieś dwadzieścia pięć, trzydzieści pięć lat – kontynuował Wesley. – Ponieważ te zabójstwa nie są związane z żadnym określonym okręgiem miasta, musi to być facet, który sporo podróżuje: samochodem, ciężarówką czy może motorem. Pewnie stawia swój pojazd w jakimś nie budzącym podejrzeń miejscu i resztę drogi pokonuje na piechotę… Jeżeli jeździ samochodem osobowym, to pewnie amerykańskim, jakimś niezbyt nowym modelem, w nierzucającym się w oczy kolorze, beżowym albo szarym. Innymi słowy, wcale bym się nie zdziwił, gdyby gość jeździł dokładnie takim samym wozem, jakich używają wasi detektywi czy nasi agenci operacyjni.
Wcale nie żartował. Tego typu zabójcy często byli zafascynowani pracą policjantów, a nawet zdolni do podszywania się pod stróżów prawa. Klasycznym zachowaniem psychopaty po dokonaniu zbrodni jest zaangażowanie się w śledztwo; chce pomóc policji, proponuje swój udział w szukaniu ciała, które na przykład porzucił gdzieś w lasach. Tego typu facet mógł spokojnie przesiadywać w ulubionych knajpach policjantów i stukając się z nimi kieliszkami, słuchać ich opowieści.