– Utylitarnym?! – Patrzyłam na niego z niedowierzaniem, szeroko otwartymi oczyma; potem przeniosłam wzrok na zdjęcia ciała Lori Perersen. Jej twarz była zastygłą maską agonii, nogi ugięte, a kabel elektryczny napięty niczym cięciwa łuku: wyginał jej ręce do tyłu i wrzynał się w szyję. To, co ten potwór z nią zrobił, było niewiarygodne. Nie wierzyłam własnym uszom.
– Chodzi mi o to, że może on musiał się jej pozbyć, Kay – wyjaśnił Wesley. – Na przykład, jeżeli wydarzyło się coś, co sprawiło, że zaczęła go podejrzewać o zamordowanie pierwszych trzech kobiet. Może spanikował i postanowił ją także zabić; a jak to zrobić, żeby nikt go nie podejrzewał? Dokładnie tak samo jak pozostałe.
– Już to wcześniej słyszałam – powiedziałam spokojnie. – Od twojego partnera.
– Musimy wziąć pod uwagę wszelkie możliwe scenariusze. – Słowa padały z jego ust wolno i wyraźnie.
– Oczywiście. I nie będę wam głowy zawracać, dopóki Marino naprawdę będzie brał pod uwagę wszelkie możliwe scenariusze i nie będzie nosił klapek na oczach. Jak na razie zachowuje się tak, jakby miał obsesję na punkcie Matta Petersena… albo jakiś problem z tym, że tamten jest aktorem.
Wesley zerknął w stronę otwartych drzwi.
– Pete ma swoje uprzedzenia – odezwał się nieomal niesłyszalnie. – Nie będę temu zaprzeczał.
– Lepiej od razu powiedz mi, czego te uprzedzenia dotyczą.
– Niech wystarczy ci to, że gdy Biuro postanowiło zwerbować Pete’a do VICAP, sprawdziliśmy go bardzo dokładnie; włącznie z tym, gdzie się wychował i jak wyglądała jego edukacja. Niektórych rzeczy człowiek nigdy nie zapomina; zdarza się, że choćby na najmniejszą wzmiankę o tym reaguje jak byk na czerwoną płachtę.
Jak na razie nie mówił mi nic, do czego sama bym już wcześniej nie doszła. Marino wychował się w biednej rodzinie, w najuboższej dzielnicy miasta; ludzie, w których obecności czuł się niepewnie jeszcze za młodu, teraz wywierali na nim dokładnie takie samo wrażenie. Zwyciężczynie szkolnych konkursów piękności czy kapitanowie szkolnych drużyn futbolowych nigdy nie zaszczycali go drugim spojrzeniem tylko dlatego, że nie mieszkał w ich okolicy, że jego ojciec miał brud pod paznokciami… dlatego, że pochodził z pospólstwa.
Tego typu łzawe historyjki słyszałam już nieraz; jedynym atutem takiego faceta był biały kolor skóry i tężyzna fizyczna – dzięki nim nosił odznakę i wreszcie czuł się ważny.
– Nie musimy go tłumaczyć, Benton – rzekłam krótko. – Nie wybaczamy kryminalistom tylko dlatego, że mieli nieszczęśliwe dzieciństwo. Nie mamy prawa karać innych ludzi tylko dlatego, że są podobni do tych, którzy nam spaprali dzieciństwo.
Nawet nie chodzi o to, że brak mi współczucia; doskonale rozumiałam, co przeżywa Marino, a jego złość nie była mi obca. Sama czułam ją niejednokrotnie, stając w sądzie oko w oko z oskarżonym. Niezależnie od tego, jak przekonujące są dowody, jeżeli facet jest przystojny i odziany garnitur za dwieście dolarów, dwunastu ciężko pracujących mężczyzn i kobiet nigdy, w głębi serca, nie będzie go uważać za winnego.
Ostatnimi czasy byłam gotowa uwierzyć we wszystko, ale tylko pod warunkiem, że dowody były wystarczająco jednoznaczne. Czy Marino zwracał uwagę na dowody? Czy w ogóle ich szukał?
Wesley odsunął krzesło od stołu i wstał, by się przeciągnąć.
– Pete ma swoje wady, ale i zalety. Do niego trzeba się po prostu przyzwyczaić. Znam go od lat. – Podszedł do drzwi i wyjrzawszy na korytarz, rozejrzał się w obie strony. – A tak przy okazji, gdzie on się podziewa, u wszystkich diabłów? Wpadł do kibla?
Wesley zakończył przygnębiające sprawy w moim biurze i zniknął w zalanym słońcem popołudnia świecie żywych, gdzie inne przestępstwa wymagały jego obecności i uwagi.
Przestaliśmy czekać na Marino; nie miałam pojęcia, dokąd poszedł, ale wyprawa do toalety najwyraźniej zawiodła go znacznie dalej. Jednak nie miałam czasu zbyt długo się nad tym zastanawiać, ponieważ w chwili gdy wkładałam akta spraw Dusiciela z powrotem do szafy, do mego gabinetu weszła Rose i ciężko zatrzymała się w drzwiach.
Zobaczyłam jej ponurą minę i przygarbione ramiona i wiedziałam, że przynosi wieści, które z pewnością mnie nie ucieszą.
– Doktor Scarpetta, Margaret pani szukała i prosiła, bym powiedziała o tym, gdy tylko skończy pani spotkanie z agentem Wesleyem i sierżantem Marino.
Okazałam zniecierpliwienie, zanim zdążyłam się powstrzymać. Na dole czekało na mnie kilka autopsji, musiałam odpowiedzieć na niezliczoną ilość telefonów – wypełniłoby to cały dzień tuzinowi ludzi, i naprawdę nie chciałam, by cokolwiek wydłużyło listę mych obowiązków na dzisiejszy dzień.
Podając mi stos listów do podpisania i spoglądając na mnie ponad szkłami okularów, Rose wyglądała niczym dyrektorka szkoły.
– Margaret jest w swym gabinecie – dodała. – Coś mi się zdaje, że ta sprawa nie powinna czekać.
Rose nie zamierzała mi powiedzieć, o co chodzi, i choć tak naprawdę nie mogłam mieć do niej o to pretensji, byłam zirytowana. Mam wrażenie, że Rose orientowała się we wszystkim, co działo się w naszym biurze, lecz po prostu nie miała zwyczaju roznosić plotek – zawsze kierowała mnie wprost do źródła informacji. Mówiąc krótko, za wszelką cenę unikała bycia posłańcem złych wieści; zdaje się, że nauczyła się tego, pracując całe życie dla mego poprzednika, doktora Cagneya.
Maleńki, spartańsko wyposażony gabinet Margaret znajdował się na tym samym piętrze co mój, w połowie drogi do windy i był pomalowany taką samą jasnozieloną farbą jak cały budynek.
Ciemnozielone kafelki na podłodze zawsze wyglądały na nieco zakurzone, bez względu na to, jak często sprzątaczka je myła; na biurku i wszystkich możliwych płaskich powierzchniach piętrzyły się sterty komputerowych wydruków. Na biblioteczce stały tomy podręczników, dodatkowe kable, klawiatury i myszki oraz pudełka dyskietek. Nigdzie nie było ani śladu osobistych zdjęć, plakatów czy naklejek z dowcipnymi napisami. Nie mam pojęcia, jak Margaret wytrzymuje w tym sterylnym śmietniku, ale nigdy nie widziałam gabinetu analityka komputerowego, który wyglądałby inaczej.
Siedziała plecami do drzwi i jak zwykle wpatrywała się w monitor, trzymając na kolanach otwarty podręcznik programowania. Kiedy weszłam, obróciła się szybko i odsunęła na bok. Na jej twarzy widać było niepokój, a krótkie czarne włosy miała w nieładzie, jakby bez przerwy, nerwowo przeczesywała je palcami.
– Prawie całe przedpołudnie byłam na zebraniu – zaczęła bez zbędnych wstępów. – Kiedy przyszłam tu po lunchu, na ekranie znalazłam to.
Podała mi wydruk; zobaczyłam na nim kilka komend SQL-owych *, pozwalających użytkownikowi na poruszanie się po bazie danych. Z początku nie wiedziałam, o co jej chodzi. Na górze wydrukowana była komenda „Describe” – czyli „Opisz” – a przez pół strony pod nią ciągnęły się kolumny nazw i nazwisk. Pod tym widniało kilka prostych komend typu „Select” – czyli „Wybierz”. Pierwsze dotyczyły numeru raportu z autopsji, której przedmiotem była osoba o nazwisku „Petersen” i imieniu „Lori”. Pod spodem była odpowiedź komputera, że „Nie znaleziono żadnych danych”. Druga komenda dotyczyła znalezienia numerów raportów z autopsji wszystkich zmarłych o nazwisku Petersen znajdujących się w naszej bazie danych.
Nazwiska Lori Petersen nie było na tej liście z prostego powodu: raport z autopsji oraz wszystkie dokumenty dotyczące jej sprawy nadal leżały na moim biurku; jeszcze nie zdążyłam oddać ich sekretarce, by wprowadziła je do komputera.
– O czym ty mówisz, Margaret? To nie ty wpisałaś te komendy?