– Nie do końca. W kilku wypadkach zdarzały się lekkie przekłamania.
– Na przykład?
Nie chciałam mu tego mówić. W ogóle nie chciałam z nim rozmawiać o tych sprawach. Niestety, miał prawo zadawać mi te pytania; odpowiadałam przed nim, a jego jedynym zwierzchnikiem był gubernator stanu.
– Na przykład – odrzekłam – w pierwszej sprawie dziennikarze donieśli, że dokoła szyi Brendy Steppe został zawiązany beżowy pasek z materiału; naprawdę morderca posłużył się parą rajstop.
Amburgey robił sobie notatki.
– Co jeszcze?
– W sprawie Cecile Tyler napisano, że miała rany na twarzy i że całe prześcieradło było zachlapane krwią. To co najmniej przesada. Nie miała na twarzy żadnych ran ani zadrapań… jednak z jej nosa i ust wypływał krwawy płyn. To się zdarza dość często po gwałtownej śmierci ofiary.
– Czy te szczegóły zostały wspomniane w raportach CME-1? – zapytał Amburgey, nadal pisząc w notesie.
Musiałam odetchnąć głęboko, by zapanować nad sobą. Już zrozumiałam, o co mu chodziło. CME-1 były to wstępne raporty pisane przez lekarza, który odpowiedział na zgłoszenie; pisał w nich wszystko, co zauważył na miejscu zbrodni i czego dowiedział się od policji. Szczegóły nie zawsze się zgadzały, gdyż wokół panował harmider, a autopsja nie została jeszcze przeprowadzona.
Ponadto zdarzało się, że lekarze patolodzy odpowiadający na zgłoszenia wcale niekoniecznie byli ekspertami z dziedziny medycyny sądowej – to zwykli wolontariusze, którym państwo płaciło pięćdziesiąt dolarów od zgłoszenia, po to, by móc wyrywać ich z łóżka o północy i rujnować im weekendy za pomocą wypadków samochodowych, samobójstw i zabójstw. Ci mężczyźni i kobiety służyli dobru publicznemu, a ich zadaniem było ustalenie, czy dana sprawa kwalifikuje się do autopsji, oraz zapisanie wszystkich możliwych szczegółów. Nawet jeżeli jeden z moich patologów pomylił parę rajstop z beżowym paskiem z materiału, nie miało to większego znaczenia. Moi ludzie nie gadali z dziennikarzami.
– Ten fragment o beżowym pasku i zalanym krwią prześcieradle – nalegał Amburgey. – Zastanawiam się, czy te szczegóły zostały wspomniane w CME-1?
– W sposób, w jaki pisała o tym prasa, nie – odparłam pewnie.
– Wszyscy wiemy, na jakiej zasadzie działają dziennikarze – wtrącił Tanner. – Robią z igły widły.
– Posłuchajcie – rzekłam, przyglądając się twarzom trzech mężczyzn. – Jeżeli chodzi wam o to, że jeden z moich patologów puszcza farbę o tych sprawach, mogę wam powiedzieć z całą pewnością, że się mylicie. To niemożliwe. Znam osobiście obu patologów, którzy odpowiedzieli na zgłoszenia w dwóch pierwszych przypadkach, pracują dla miasta Richmond od wielu lat i zawsze byli wyjątkowo dyskretni. Sama zjawiłam się na trzecim i czwartym miejscu zbrodni, ale i ja nie wypuszczam informacji poza ściany swego biura. Te szczegóły znają wszyscy, którzy kręcili się w domach ofiar, włącznie z sanitariuszami czy policjantami.
Skóra zaskrzypiała, gdy Amburgey poprawił się w fotelu.
– Już to sprawdziłem; na wezwania odpowiedziały trzy różne jednostki, a żaden z medyków nie był obecny we wszystkich czterech przypadkach.
– Anonimowe źródła są często mieszanką wielu źródeł naraz – powiedziałam z wymuszonym spokojem. – „Medyczne źródło” może być kombinacją tego, co powiedział sanitariusz, policjant, oraz tego, co reporter sam podsłuchał czy zobaczył, czekając przed domem ofiary.
– Prawda. – Amburgey skinął głową. – Nie wierzę, by te informacje przeciekły z biura koronera okręgowego, a przynajmniej nie specjalnie…
– Specjalnie? – Wtrąciłam z niedowierzaniem. – Czyżby pan sugerował, że szczegóły spraw o morderstwo mogą wychodzić z mego biura samoistnie?!
Właśnie zamierzałam wybuchnąć, jaka to wierutna bzdura i jak strasznie jestem oburzona podobnym oszczerstwem, gdy nagle zamilkłam.
Poczułam, że zaczynam się rumienić; moja baza danych. Ktoś z zewnątrz miał do niej dostęp. Czyżby Amburgey nawiązywał właśnie do tego? Skąd mógł wiedzieć?
Ale Amburgey ciągnął, jakby mnie nie usłyszał:
– Ludzie gadają… z rodziną, ze znajomymi i najczęściej wcale nie chcą nikomu wyrządzić szkody. Nigdy jednak nie wiadomo, gdzie taka informacja może skończyć… W tym wypadku na biurku dziennikarza. Zdarza się. Musimy przyjrzeć się temu w miarę obiektywnie i rozważyć wszystkie możliwości. Chyba pani rozumie, że te przecieki mogą mieć fatalny wpływ na prowadzone śledztwo.
– A burmistrz nie jest zachwycony tego typu zagrywkami – dodał lakonicznie Tanner. – Odsetek zabójstw w Richmond i tak daje nam niezłego politycznego łupnia; ostatnią rzeczą, jakiej w tej chwili to miasto potrzebuje, jest wiadomość o grasującym na wolności seryjnym mordercy. Wszystkie te ogromne hotele, jakie budujemy, liczą na przyjazd gości, a ludzie nie przyjadą do miasta, w którym będą się obawiać o swoje życie.
– Ano, nie – zgodziłam się zimno. – Nie byłoby też dobrze, gdyby obywatele się dowiedzieli, że głównym powodem zainteresowania burmistrza tymi morderstwami jest fakt, że mogą zniechęcić lub całkowicie zniweczyć ruch turystyczny w naszym mieście.
– Ależ, Kay – wtrącił łagodnie Boltz. – Nikt nie sugeruje tu nic równie szokującego.
– Oczywiście, że nie – dodał pospiesznie Amburgey. – Ale musimy stawić czoło pewnym faktom, jak na przykład temu, że siedzimy na bombie zegarowej. Jeżeli nie zajmiemy się sprawą z nadzwyczajną ostrożnością, możemy wylecieć w powietrze.
– Wylecimy w powietrze? Niby dlaczego? – spytałam zmęczonym głosem i automatycznie spojrzałam na Billa, czekając na odpowiedź.
Miał zacięty wyraz twarzy, a w jego oczach widziałam napięcie.
– Ostatnie morderstwo to beczka prochu – odpowiedział mi wreszcie z niechęcią. – W sprawie zabójstwa Lori Petersen są pewne szczegóły, o których nikt nie chce mówić, a o których, dzięki Bogu, reporterzy nic jeszcze nie wiedzą. Ale to tylko kwestia czasu. Ktoś się o tym dowie, prędzej czy później, i jeżeli już teraz nie zajmiemy się tą sprawą dyskretnie i sensownie, może nam wybuchnąć prosto w twarz.
Tanner przejął pałeczkę.
– Władze miasta są doprawdy w wyjątkowo niezręcznej sytuacji. – Zerknął na Amburgeya, który skinął mu głową, aby kontynuował. – Stała się rzecz nie do pomyślenia. Wyszło na jaw, że Lori Petersen zadzwoniła na policję wkrótce po przyjściu do domu, wczesnym rankiem w sobotę. Dowiedzieliśmy się tego od jednego z policjantów, który pełnił wtedy służbę na centrali i przyjmował telefony. Jedenaście minut przed pierwszą w nocy centrala 911 odpowiedziała na telefon. Na ekranie komputera pojawił się adres rezydencji Petersenów, lecz połączenie zostało nieomal natychmiast przerwane.
– Jak pewnie sobie przypominasz – wtrącił Boltz, patrząc na mnie – na nocnej szafce koło łóżka stał telefon, z kablem wyrwanym ze ściany. Domyślamy się, że doktor Petersen obudziła się, gdy morderca był już w jej domu; udało się jej złapać za słuchawkę i wykręcić numer policji, zanim ją powstrzymał. Jej adres pojawił się na monitorze w centrali. To wszystko; nikt się nie odezwał. Tego typu telefony, szczególnie kierowane pod numer 911, są bezpośrednio przekazywane policjantom w wozach patrolowych. Dziewięć przypadków na dziesięć to pudła, żarty podchmielonych gówniarzy… ale tego jednego przypadku na dziesięć nigdy nie możemy być pewni. Nigdy nie mamy pewności, czy osoba dzwoniąca nie jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie albo czy na przykład właśnie nie dostała zawału. Dlatego ludzie obsługujący centralę mają obowiązek nadania takiemu telefonowi najwyższego priorytetu. Oficer przyjmujący takie zgłoszenie ma obowiązek przekazać je natychmiast najbliżej znajdującemu się wozowi patrolowemu i wysłać go pod wskazany adres. Tym razem tak się nie stało. Policjant, który przyjął telefon Lori Petersen, a który niedawno został właśnie za to zawieszony, nadał zgłoszeniu czwarty priorytet.