Tego ranka życie spłatało jeszcze jednego ze swych okrutnych figli. Zeszłego wieczora młoda kobieta poszła do baru w spokojnej, wiejskiej okolicy i gdy wracała do domu około drugiej nad ranem, została potrącona przez samochód, który nawet się nie zatrzymał. Policjant z drogówki, który znalazł jej ciało i szukał w kieszeniach jakiegoś dowodu tożsamości, odkrył w portfelu paseczek materiału z chińskiego ciasteczka z przepowiednią, na którym było napisane: „Wkrótce spotka cię coś, co na zawsze odmieni twe życie”.
– Albo może miała nadzieję na coś większego… jakiegoś TIR-a…
Byłam już o krok od powiedzenia Marino, by poszedł do diabła i mi nie przeszkadzał, gdy wszystkie dźwięki utonęły w donośnym głosie piły, przypominającym buczenie ogromnego dentystycznego wiertła. Gdy Wingo zaczął przecinać czaszkę martwej kobiety, w powietrze uniósł się pył z ciętej kości i Marino wraz z drugim policjantem wyszli pospiesznie do sali obok, w której właśnie trwała sekcja ofiary strzelaniny.
Gdy Wingo wyłączył piłę i odłożył czubek czaszki na stół obok, szybko zbadałam mózg dziewczyny. Żadnych krwiaków ani krwotoków…
– To wcale nie jest śmieszne – odezwał się Wingo z urazą w głosie. – Ani trochę. Jak ktoś może się śmiać z podobnego nieszczęścia?…
Choć młoda kobieta miała kilka stłuczeń na głowie, śmiertelne okazało się strzaskanie kręgosłupa i kości miednicy spowodowane uderzeniem w pośladki tak mocnym, że do tej pory na skórze utrzymały się odciski zderzaka pojazdu. Nie potrącił jej żaden sportowy samochód o niskim zawieszeniu, lecz raczej ciężarówka.
– Zachowała to, bo coś to dla niej znaczyło… może chciała wierzyć w tę przepowiednię… Może właśnie dlatego wybrała się do baru? Szukała kogoś, na kogo czekała całe życie. A okazało się, że spotkała tylko pijanego kierowcę ciężarówki, który ją potrącił i wepchnął do rowu pięćdziesiąt stóp dalej.
– Wingo – mruknęłam, zabierając się do robienia zdjęć. – Lepiej nie wyobrażać sobie podobnych rzeczy…
– Ale ja nie potrafię…
– To się naucz.
Spojrzał zranionym wzrokiem w kierunku drzwi, za którymi zniknął Marino; ten nigdy nie spoczął, dopóki nie dopiekł chłopakowi. Biedny Wingo. Większość członków okrutnego i bezwzględnego świata wymiaru sprawiedliwości zupełnie go nie rozumiała: nie śmiał się z ich dowcipów ani nie zachwycały go ich opowieści z pola walki… poza tym, był, no, trochę dziwny.
Wysoki i szczupły, miał czarne włosy przystrzyżone bardzo krótko wokół głowy, z roztrzepanym wiechciem na czubku i cienkim pejsikiem wijącym się na karku. Miał ten typ delikatnej urody, że w swych luźnych ubraniach i europejskich skórzanych butach z łatwością mógł uchodzić za modela. Nawet jego niebieski fartuch, który sam kupił i sam prał, miał w sobie coś stylowego. Nie flirtował ze mną; zdawało się, że nie ma nic przeciwko temu, by kobieta wydawała mu polecenia. Nigdy nie zdawał się w najmniejszym stopniu zainteresowany tym, jak wyglądam pod fartuchem czy kostiumem. Czułam się przy nim tak swobodnie, że gdy przy paru okazjach wszedł do szatni, kiedy się przebierałam, właściwie nie zwróciłam na to uwagi.
Podejrzewam, że gdybym zastanowiła się nad jego seksualnymi preferencjami, gdy kilka miesięcy temu ubiegał się o pracę, mogłabym mieć więcej wątpliwości i być może wcale bym go nie zatrudniła, ale nawet przed sobą nie lubiłam się do tego przyznawać.
Jakże łatwo jest myśleć stereotypowo, gdy na co dzień spotyka się najgorszych z każdego rodzaju ludzi. W kostnicy widziałam transwestytów ze sztucznymi piersiami i sztucznie wypełnionymi biodrami; homoseksualistów, którzy wpadli w furię i zamordowali swych kochanków, albo młodociane męskie prostytutki, zamordowane gdzieś w krzakach przez homofobów. Widziałam więźniów z obscenicznymi tatuażami na całym ciele, którzy znani byli z gwałcenia wszystkiego, co tylko chodziło na dwóch nogach, oraz zarażonych AIDS zagorzałych przeciwników kondomów, którzy zabawiali się w łaźniach i barach, nie przejmując się tym, kto złapie od nich śmiertelną chorobę.
Wingo nie pasował do żadnej z tych grup. Wingo był po prostu sobą i kropka.
– Da pani sobie tu już radę? – spytał; gniewnymi ruchami mył rękawiczki i ręce z krwi.
– Taak, sama dokończę – odrzekłam, mierząc jednocześnie długość rany na tylnej powierzchni uda dziewczyny.
Wingo podszedł do szafki pod ścianą i wyjął buteleczki płynu dezynfekującego, szmatki i inne dziwne przedmioty, których używał do czyszczenia piły. Potem wsadził na głowę małe słuchawki od walkmana, którego stale nosił przy pasku od spodni, i po chwili, pogrążony w muzyce i pracy, zapomniał o całym świecie.
Piętnaście minut później czyścił małą lodóweczkę, gdzie przez weekend przechowywaliśmy dowody z autopsji. Kątem oka zobaczyłam, że coś z niej wyciąga i przygląda się temu przez długą chwilę.
Kiedy podszedł do stołu, przy którym pracowałam, słuchawki walkmana miał zsunięte na szyję; na jego twarzy malował się dziwny wyraz. W dłoni trzymał niedużą tekturową teczkę z próbkami PERK-u.
– Um… doktor Scarpetta? – odezwał się, odkaszlnąwszy cicho. – Znalazłem to w lodówce.
Nie powiedział nic więcej.
Nie było takiej potrzeby.
Z przykrym uczuciem ściskania w żołądku odłożyłam skalpel. Z boku teczki napisany był numer sprawy, imię i nazwisko oraz data autopsji Lori Petersen – z której dowody oddałam cztery dni temu.
– Znalazłeś to w lodówce? Coś tu nie gra.
– Z tyłu, na dolnej półce. – Zawahał się, po czym dodał: – Nie jest podpisana. Chodzi mi o to, że pani jej nie podpisała.
Musiało istnieć jakieś logiczne wytłumaczenie.
– Oczywiście, że jej nie podpisałam – odparłam ostro. – W sprawie Lori Petersen zebrałam tylko jeden PERK, Wingo.
Ale już w chwili gdy wypowiadałam te słowa, poczułam niepokój; usiłowałam sobie przypomnieć, jak to było.
Przechowałam próbki z autopsji Lori Petersen w lodówce przez weekend wraz z próbkami z innych sobotnich spraw. Jak przez mgłę pamiętałam, że własnoręcznie dostarczyłam jej PERK do laboratorium w poniedziałek wraz z tekturową teczką, w której znajdowały się próbki wymazów z ust, odbytu i pochwy. Nigdy nie oddawałam do analizy wyłącznie PERK-u, zawsze załączałam plastikowe torebki z próbkami włosów, probówki i wszystko inne.
– Nie mam pojęcia, skąd to się tu wzięło – rzekłam z przekonaniem.
Niespokojnie przeniósł ciężar ciała na drugą nogę i odwrócił wzrok. Doskonale wiedziałam, o czym myśli; dałam plamę, a on bardzo nie chciał mówić mi tego w oczy.
Zawsze istniało zagrożenie. Przerabialiśmy to z Wingo setki razy w przeszłości, odkąd Margaret wprowadziła do komputera w kostnicy program do oznakowywania próbek.
Zanim którykolwiek z patologów rozpoczął autopsję, szedł do komputera i wpisywał dane osobowe delikwenta, którego miał kroić. Komputer generował tabele na wpisanie wszystkich możliwych do zgromadzenia próbek, takich jak krew, żółć, mocz, zawartość żołądka oraz PERK i drukował odpowiednie etykietki na papierze samoprzylepnym. Zaoszczędzało to mnóstwo czasu; zakładając – rzecz jasna – że patolog będzie bardzo uważał i odpowiednią tabelkę naklei na właściwą tubkę.
Był tylko jeden aspekt tego cudu techniki, który mnie niepokoił – zawsze zostawało kilka etykietek niezapisanych, ponieważ nigdy nie udało się nam zebrać wszystkich próbek; laboratoria były przeładowane pracą, a siły roboczej zawsze było za mało. Niby po co miałam wysyłać ścinki paznokci do analizy, skoro osiemdziesięcioletni pacjent zszedł na zawał podczas koszenia trawnika?