Innymi słowy, nie wszystko, co się świeci, musi być od razu boraksem.
Substancja znaleziona na ciałach zamordowanych kobiet mogła być czymś zupełnie innym, na przykład azotanem sodowym, którego używa się w produkcji sztucznych nawozów i materiałów wybuchowych, albo krystalicznym węglanem sodowym, wchodzącym w skład wywoływacza fotograficznego. Teoretycznie morderca mógł spędzać całe dnie, pracując w ciemni, w szklarni albo na farmie. Bóg jeden wie, w skład ilu substancji wchodzi sód.
W laboratorium na górze Vander badał pod laserem różne związki sodu, by sprawdzić, które z nich reagują na promienie; była to najszybsza droga, by skreślić niepotrzebne substancje z naszej listy.
W tym czasie ja usiłowałam się dowiedzieć, kto w okręgu miasta Richmond oprócz Departamentu Zdrowia Publicznego zamawia tonami borawash. Zadzwoniłam więc do firmowego dystrybutora w New Jersey; połączyłam się z jakąś sekretarką, która przełączyła mnie do działu sprzedaży, skąd połączono mnie z księgowością, potem z działem informatycznym, potem z działem public relations, a na koniec odesłano mnie z powrotem do księgowości.
I tu zaczęła się awantura.
– Lista naszych klientów jest ściśle tajna. Nie wolno mi udzielać takich informacji. Właściwie to skąd pani dzwoni?
– Z Departamentu Zdrowia Publicznego w Wirginii – odparłam, powoli cedząc słowa. – Jestem doktor Scarpetta i…
– Och. To wy wydajecie licencje dla lekarzy…
– Nie. Prowadzimy sekcje nieboszczyków.
Chwila ciszy.
– Chce pani powiedzieć, że… jest pani koronerem, tak? – Wreszcie do niego dotarło. – Nic nie rozumiem. Sugeruje pani, że używanie borawashu jest fatalne w skutkach? Ależ to niemożliwe. Z tego, co wiem, borawash z całą pewnością nie jest toksyczny. Nigdy nie mieliśmy z nim problemu… Czyżby ktoś to zjadł? Muszę panią przełączyć do mego przełożonego…
Wyjaśniłam, że substancja, która może być borawashem, została znaleziona na kilku ofiarach morderstwa, lecz mydło nie miało nic wspólnego z ich śmiercią, a potencjalna toksyczność środka zupełnie mnie nie interesuje. Dodałam też, że mogę zdobyć nakaz sądowy udzielenia mi koniecznych informacji, ale to tylko zajęłoby jeszcze więcej cennego czasu nas obojga. Usłyszałam klikanie klawiszy komputera.
– Chyba będzie lepiej, jeżeli przefaksuję pani całą listę. Mam tu siedemdziesiąt trzy nazwy klientów w samym Richmond.
– Taak, byłabym bardzo wdzięczna, gdyby przysłał mi pan faks jak najszybciej. Ale proszę, niech pan zrobi dla mnie coś jeszcze: proszę mi przeczytać te listę przez telefon, dobrze?
Mimo iż bardzo mu się ten pomysł nie podobał, spełnił moją prośbę, i dobrze się stało. Nie rozpoznałam nazw większości przedsiębiorstw, oprócz Departamentu Policji, Biura Zaopatrzenia Miasta, no i, rzecz jasna, Departamentu Zdrowia Publicznego. Codziennie ponad dziesięć tysięcy osób używało borawashu, od sędziów przez obrońców z urzędu, po wszystkich policjantów w mieście, aż do mechaników w warsztatach samochodowych. Gdzieś w tym ogromnym oceanie ludzi znajdował się Pan Nikt z obsesyjną manią czystości.
Było parę minut po trzeciej i właśnie siadałam za biurkiem z kubkiem gorącej kawy, gdy Rose powiedziała, że na drugiej linii dzwoni do mnie Marino.
– Nie żyje już od jakiegoś czasu – powiedział tylko.
Zapomniałam o kawie, chwyciłam torebkę i wybiegłam.
Rozdział jedenasty
Wedle słów Marino policjanci nadal szukali sąsiadów, którzy widzieli ofiarę podczas weekendu. Koleżanka z pracy usiłowała się do niej dodzwonić w sobotę i w niedzielę, lecz nikt nie odbierał telefonów. Kiedy przyjaciółka nie zjawiła się w poniedziałek, by poprowadzić zajęcia o pierwszej po południu, zadzwoniła na policję. Policjant, który odpowiedział na zgłoszenie, obszedł budynek dokoła i zobaczył, że okno na trzecim piętrze jest otwarte na oścież. Ofiara mieszkała z współlokatorką, która najwyraźniej wyjechała na weekend z miasta.
Jej dom znajdował się niecałą milę od śródmieścia, tuż obok campusu Uniwersytetu Stanowego Wirginii, ogromnego konglomeratu zamieszkanego przez ponad dwadzieścia tysięcy studentów. Wiele wydziałów uniwersytetu porozmieszczanych było w zwykłych domach i kamienicach przy West Main. Mimo lata część katedr prowadziła letnie kursy, więc wielu studentów przebywało jeszcze w mieście. Jeździli na rowerach i skuterach, przesiadywali w małych kafejkach i barach, popijając kawę i rozmawiając z przyjaciółmi i wygrzewając się w promieniach czerwcowego słońca.
Henna Yarborough miała trzydzieści jeden lat i uczyła dziennikarstwa, jak poinformował mnie Marino. Zeszłej jesieni przeprowadziła się do Richmond z jakiejś mieściny w Karolinie Północnej. Nic więcej o niej nie wiedzieliśmy, oprócz faktu, że nie żyje od kilku dni.
Reporterzy i policjanci kręcili się, wtykając nosy w każdy kąt.
Od czasu do czasu obok trzypiętrowej kamienicy z czerwonej cegły przejeżdżał wolno samochód; przy wejściu do domu na wietrze łopotała niebiesko-zielona, ręcznie zrobiona flaga. Na oknach stały skrzynki z różowymi i białymi pelargoniami, a dach z blachy falistej pomalowany był na jasnożółty kolor.
Ulica była tak zastawiona, że musiałam zaparkować nieomal przecznicę dalej; nie umknęło mojej uwadze, że dziennikarze byli tym razem nieco spokojniejsi niż zazwyczaj. Ledwie na mnie spojrzeli, gdy koło nich przechodziłam. Nie osaczyli mnie, obrzucając pytaniami, ani nie podsuwali mi pod twarz mikrofonów; byli poważni, skupieni, jakby wyczuwali, że to kolejna ofiara Dusiciela – numer piąty na jego liście. Kobieta taka sama jak ich koleżanki lub żony, czy kochanki, została brutalnie zamordowana.
Umundurowany policjant uniósł nieco żółtą taśmę przyczepioną do framugi drzwi, bym mogła przejść. Weszłam do mrocznego korytarza i wspięłam się na trzecie piętro. Na ostatnim podeście zobaczyłam szefa policji, kilku wysokich rangą oficerów, paru detektywów i umundurowanych policjantów. Stał tam także Bill, najbliżej otwartych drzwi; właśnie zaglądał do środka. Jego twarz miała nienaturalny, szarawy odcień.
Ledwie na niego spojrzałam; zatrzymałam się w progu i ogarnęłam spojrzeniem niedużą sypialnię, którą przepełniał przykry zapach rozkładającego się ludzkiego ciała, nie przypominający żadnego innego zapachu na ziemi. Marino był odwrócony do mnie tyłem; kucając przy komodzie, otwierał jedną szufladę po drugiej i przesuwał rękoma po równo ułożonych ubraniach.
Na wierzchu komody stało kilka buteleczek perfum, kilka pojemniczków z kremami, szczotka do włosów i suszarka elektryczna. Po lewej stronie, przy ścianie znajdowało się biurko przykryte morzem papierów, pośrodku których stała elektryczna maszyna do pisania. Na wiszącej półce piętrzyły się książki; wiele leżało bezpośrednio na drewnianej podłodze. Drzwi szafy z ubraniami były uchylone, lecz światło w środku się nie paliło. Na podłodze brakowało dywanu, na półkach zdjęć, a na ścianach obrazów – jakby zamordowana kobieta nie mieszkała tu zbyt długo lub jej pobyt w tym miejscu był tymczasowy.