Marino odgonił ją machnięciem ręki i krótkim:
– Hej, bez komentarza! – w tonie „odpieprz się!”
Szedł obok mnie i nagle jego obecność nieomal przyniosła mi ulgę.
– Ale bagno, co? – mruknął z obrzydzeniem, szukając po kieszeniach papierosów. – Regularny cyrk! Jezu Chryste.
Krople deszczu spływające mi po twarzy były drobne i chłodne; Marino otworzył drzwi samochodu. Kiedy przekręciłam kluczyki w stacyjce, nachylił się do okna i powiedział z krzywym uśmieszkiem:
– Tylko jedź ostrożnie, doktorku.
Rozdział drugi
Biała tarcza zegara widniała na tle ciemnego nieba niczym księżyc w pełni, górując nad sklepionym dachem starej stacji kolejowej, torami i wiaduktem autostrady numer I-95. Misternie rzeźbione wskazówki ogromnego zegara zatrzymały się w chwili, gdy ostatni pasażerski pociąg opuścił stację – na godzinie 12:17. W tym zapomnianym zakątku miasta, gdzie Departament Zdrowia Publicznego postanowił wybudować szpital dla umarłych, zawsze już będzie 12:17.
Czas się tu zatrzymał. Domy są rozklekotane i w większości rozebrane do podmurówek; samochody na autostradzie i pociągi towarowe przetaczają się z wiecznym hukiem, niczym wzburzone morze. Ziemia przypomina zapomniany przez Boga, zatruty ugór porośnięty chwastami i ruinami, gdzie po zmroku nie pali się ani jedno światło. Nic tu się nie porusza, z wyjątkiem ciężarówek, aut komiwojażerów i pociągów sunących swymi ścieżkami wytyczonymi stalą i betonem.
Jadąc w ciemnościach, miałam wrażenie, że biała tarcza zegara obserwuje mnie dokładnie tak, jak biała twarz z mojego snu.
Przejechałam powoli przez bramę i zaparkowałam na tyłach ceglanego budynku, w którym spędziłam dosłownie każdy dzień ostatnich dwóch lat. Oprócz mojego, jedynym służbowym samochodem stojącym na parkingu był szary plymouth należący do Neilsa Vandera, eksperta od odcisków placów. Zadzwoniłam do niego chwilę po telefonie Marino. Po drugim morderstwie ustaliłam nową zasadę: jeżeli zdarzy się następne, Vander ma się natychmiast spotkać ze mną w kostnicy. Był już w pracowni rentgenowskiej i właśnie ustawiał laser.
Z otwartych drzwi kostnicy światło wylało się na asfalt, gdy dwóch sanitariuszy wyciągało z karetki nosze z ciemnym kształtem owiniętym w plastik. Zmarłych przywożono całą noc; każdy, kto umarł gwałtowną, nieoczekiwaną albo przynajmniej podejrzaną śmiercią w środkowej Wirginii, bez względu na porę dnia i nocy przysyłany był właśnie tutaj.
Młody mężczyzna w niebieskim kombinezonie spojrzał na mnie ze zdziwieniem i przytrzymał drzwi.
– Wcześnie pani wstała, pani doktor.
– Mamy tu samobójcę z Mecklenburga – dodał drugi usłużnie. – Rzucił się pod pociąg… rozmazało go na przestrzeni pięćdziesięciu stóp.
– Aha. Nie było co zbierać.
Przetoczyli nosze przez drzwi i wepchnęli je do korytarza wyłożonego białymi kafelkami. Worek na ciało najwyraźniej był dziurawy lub nieszczelny, gdyż przez nosze przeciekała krew i wąskim pasemkiem kropelek znaczyła drogę.
Kostnica ma charakterystyczny, zatęchły zapach śmierci, którego nie może ukryć żadna ilość dezodorantu. Gdyby przyprowadzono mnie tu z zawiązanymi oczyma, i tak wiedziałabym, gdzie jestem. O tak wczesnej godzinie zapach był jeszcze mocniejszy i bardziej nieprzyjemny niż zazwyczaj. Nosze klekotały głośno w pustym korytarzu, gdy sanitariusze wieźli samobójcę do ogromnej chłodni.
Skręciłam prosto do biura kostnicy, gdzie Fred, nocny strażnik, popijał kawę ze styropianowego kubka i czekał, aż sanitariusze podpiszą formularz dostarczenia zwłok i odjadą. Siedział na brzegu biurka, by nie widzieć, co dzieje się w głębi korytarza – zawsze tak robił, gdy przywożono ciało. Nawet przykładając mu pistolet do głowy, nikt nie zmusiłby go do pójścia do prosektorium czy chłodni. Tabliczki z nazwiskami, dyndające u stóp zmarłych, wystające spod prześcieradeł, dziwnie wpływały na niego.
Spojrzał spod oka na zegar wiszący na ścianie – jego dziesięciogodzinna zmiana powoli zbliżała się do końca.
– Mamy następną ofiarę Dusiciela, będzie tu lada moment – powiedziałam mu prosto z mostu.
– Mój Boże! Tak mi przykro. – Potrząsnął głową. – Mówię pani, że trudno jest mi sobie wyobrazić, by ktoś mógł robić coś podobnego. Biedne te dziewczyny… – Cały czas potrząsał głową.
– Zaraz powinni przywieźć ciało i chciałabym, żebyś dopilnował, by drzwi do kostnicy zostały za nim zamknięte, i abyś nikogo więcej tu nie wpuszczał, Fred. Dziennikarze już się dowiedzieli i szaleją. Nie chcę, byś pozwolił komukolwiek zbliżyć się na odległość pięćdziesięciu stóp do tego budynku, zrozumiano? – Wiedziałam, że mówię zbyt ostro i autorytatywnie, lecz nerwy miałam napięte do granic wytrzymałości.
– Tak jest! – Fred energicznie przytaknął. – Oczywiście! Wszystkiego dopilnuję.
Zapalając papierosa, sięgnęłam po telefon i wykręciłam numer do mojego domu.
Bertha podniosła słuchawkę po drugim dzwonku, a sądząc po ochrypłym głosie, jakim powiedziała „halo?”, właśnie wyrwałam ją ze snu.
– Po prostu chciałam się upewnić, że wszystko w porządku.
– Przyszłam już jakiś czas temu. Lucy śpi jak zabita. Nawet nie drgnęła, odkąd tu jestem.
– Dziękuję, Bertho. Nie masz pojęcia, jak bardzo jestem ci wdzięczna. Nie wiem, kiedy uda mi się wrócić do domu.
– Zostanę tu tyle, ile będzie trzeba, doktor Kay.
Bertha w tych dniach miała ciężkie życie; jeżeli mnie wyrywano z łóżka w środku nocy, to ją także. Dałam jej klucz do frontowych drzwi oraz powiedziałam, jak się wyłącza alarm. Bardzo możliwe, że przyjechała zaledwie parę minut po moim wyjeździe do domu Petersenów. Pomyślałam ponuro, że gdy Lucy obudzi się rano, w kuchni zamiast cioci Kay zastanie Berthę.
Obiecałam Lucy, że dziś zabiorę ją do Monticello.
Na wózku chirurgicznym stał niebieski zasilacz, mniejszy od kuchenki mikrofalowej, z rządkiem jaskrawych zielonych światełek na froncie. Zawieszony w ciemnościach pracowni rentgenowskiej przypominał maleńkiego satelitę wiszącego w mrokach przestrzeni kosmicznej; od zasilacza biegł spiralny przewód prowadzący do rurki wielkości ołówka, wypełnionej wodą morską.
Laser zakupiliśmy zeszłej jesieni i okazał się fantastycznym nabytkiem, stosunkowo prostym w obsłudze.
W zwyczajnych źródłach światła atomy i cząsteczki emitują światło niezależnie i na wielu częstotliwościach. Ale jeżeli atom zostanie wzbudzony i jeżeli zadziała się na niego promieniem o określonej częstotliwości, można go zmusić do emitowania spójnej wiązki światła.
– Daj mi jeszcze minutkę. – Odwrócony do mnie plecami Neils Vander pracował nad mnóstwem przełączników i pokręteł. – Jakoś powoli się dziś rozgrzewa… – Po chwili burknął pod nosem: – I ja też.
Stałam po drugiej stronie stołu, obserwując go przez bursztynowo zabarwione okulary ochronne. Tuż przede mną leżały zwłoki Lori Petersen; rozsunęliśmy prześcieradła, lecz wszystko, co zabraliśmy wraz z nią z sypialni, znajdowało się teraz przy jej ciele. Przez bardzo długi czas stałam w ciemnościach, czekając; nic nie zaprzątało mi umysłu, ręce mi nie drżały, a zmysły wyostrzyły się, dopasowując do mroku. Ciało było jeszcze ciepłe; życie opuściło je tak niedawno, że zdawało się go trzymać niczym stęchły zapach.
– Gotowe – mruknął Vander i włączył laser. Natychmiast z rurki popłynęło spójne światło, rażące, niczym jarzeniówka; jednak nie rozpraszało ciemności, lecz zdawało się je pochłaniać. Nie jaśniało, ale płynęło w mroku. Widziałam tylko zarys fartucha laboratoryjnego Vandera, gdy skierował jaśniejącą rurkę na głowę Lori.