Przeczesywaliśmy każdy cal nabrzmiałego ciała z wielką uwagą; maleńkie włókna rozżarzyły się niczym rozpalone do czerwoności druciki, a ja zaczęłam je zbierać za pomocą pesety. Wydawało się, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie; niezmordowanie poruszałam się od stołu i ciała do maleńkich pojemniczków na dowody i kopert leżących na pobliskim wózku. Tam i z powrotem. Miałam wrażenie, że wszystko w tym pokoju jest oderwane od rzeczywistości: światło lasera rozjaśniało to fragment wargi, to krwiaka na policzku, to nozdrze… wydzielając poszczególne rysy z twarzy. Zdawało mi się, że ręce w chirurgicznych rękawiczkach zbierające dowody należą do kogoś innego.
Gwałtowna zmiana między całkowitą ciemnością pokoju a jaskrawym światłem lasera przyprawiała mnie o zawroty głowy i jedynym sposobem na zachowanie jasności myśli było skupienie się na jednej rzeczy w danej chwili i wykonywanie pracy krok po kroku – jakbym ja także była tylko promieniem lasera, skupionym na jednym, jedynym fragmencie rzeczywistości.
– Jeden z sanitariuszy, którzy ją tu przywieźli, powiedział, że była stażystką na VMC – odezwał się w pewnej chwili Vander. Gdy nie odpowiedziałam od razu, dodał: – Znałaś ją?
To pytanie mnie zaskoczyło; coś zacisnęło się we mnie. Na VMC prowadziłam kilka wykładów z przedmiotów fakultatywnych, lecz tam studiowało i odbywało staż kilkaset osób. Niby dlaczego miałabym ją znać?
Nie odpowiedziałam na to pytanie; cały czas dawałam wskazówki Vanderowi, typu: „Przesuń trochę w lewo” czy „Zatrzymaj to tu”. Neils poruszał się powoli, z napięciem; był równie sfrustrowany jak ja. Zaczęło ogarniać mnie poczucie bezsilności – jak na razie laser w niczym nam nie pomógł, a włókna równie dobrze mogłam zebrać małym, przenośnym odkurzaczem.
Do tej pory używaliśmy lasera w dwudziestu przypadkach, ale tylko kilka z nich potwierdziło jego przydatność. Był użyteczny przy odnajdywaniu włókien wszelkiego rodzaju, ale także wykorzystywano go do znajdowania wszelkiego rodzaju obcych substancji na ciele ofiary, takich jak pot, nasienie czy nawet odciski palców, których nie można by było wykryć tradycyjną metodą za pomocą proszku i pędzelka. Wiedziałam tylko o jednej sprawie na Florydzie, gdzie na ciele ofiary znaleziono odciski palców – młoda kobieta została zamordowana w salonie piękności, a morderca miał na rękach oliwkę do opalania. Ani ja, ani Neils Vander nie spodziewaliśmy się żadnego wiekopomnego odkrycia.
W pierwszej chwili nie zauważyliśmy nawet tego, co pojawiło się przed naszymi oczyma.
Szklana rurka rozjaśniała kilka cali kwadratowych prawego ramienia Lori, gdy nagle, tuż ponad jej obojczykiem, wyskoczyły trzy nieregularne smugi, jakby namalowane farbą fluorescencyjną. Zamarliśmy w bezruchu; potem Neils gwizdnął cicho przez zęby, a mnie przebiegł po plecach zimny dreszcz.
Vander wziął do rąk słoik proszku i szeroki pędzel i delikatnie opylił to, co okazało się trzema podłużnymi odciskami palców, pozostawionymi przez kogoś na skórze Lori Petersen.
Ośmieliłam się mieć nadzieję.
– Dobre?
– Fragmentaryczne – odrzekł; potem zrobił kilka zdjęć polaroidem i dodał: – Ale doskonale widać krawędzie. Moim zdaniem powinny się nadawać do klasyfikacji. Zaraz wrzucę te cudeńka do komputera.
– Wygląda, że to ta sama substancja – myślałam na głos. – Znowu miał to świństwo na rękach. – Potwór raz jeszcze podpisał swe dzieło; wydawało mi się to jednak zbyt proste. Niemożliwe, by tak łatwo udało nam się namierzyć zabójcę.
– Chyba masz rację. Ale tym razem musiał mieć tego na palcach znacznie więcej.
Morderca nigdy w przeszłości nie zostawił na ciałach ofiar odcisków palców, lecz błyszcząca substancja pojawiała się za każdym razem i właściwie już nas nie zaskakiwała. Tym razem było jej naprawdę dużo: kiedy Vander oświetlił szyję, od razu zobaczyliśmy tysiące maleńkich gwiazdeczek, błyszczących niczym rozbite szkło na drodze, oświetlone reflektorami samochodu. Neils przytrzymał laser, a ja sięgnęłam po wysterylizowaną gazę.
Na ciałach trzech pierwszych ofiar Dusiciela także znajdowaliśmy tę błyszczącą maź – na trzecim więcej niż na drugim, a najmniej na pierwszym. Próbki odesłaliśmy do laboratorium i jak na razie nie dowiedzieliśmy się nic oprócz tego, że była to jakaś substancja nieorganiczna.
Ani trochę nie zbliżyliśmy się do odkrycia, co to takiego, choć mieliśmy już dość długą listę związków, którymi na pewno nie mogła być. W ciągu ostatnich kilku tygodni wraz z Vanderem przeprowadziliśmy serię testów, rozsmarowując wszystko na naszych przedramionach – od margaryny po olejek do opalania – by przekonać się, co reaguje na promień lasera, a co nie. Pod wpływem promieni naszej wspaniałej maszyny rozświetlało się znacznie mniej substancji, niż kiedykolwiek przypuszczaliśmy, a i tak nic nie błyszczało tak wyraźnie, jak tajemnicza substancja pozostawiana przez mordercę.
Delikatnie podważyłam palcem kabel zaciśnięty dokoła szyi Lori; zobaczyliśmy czerwoną pręgę, a właściwie wręcz wgłębienie w miękkim ciele. Granice trochę się zamazały – proces duszenia był znacznie wolniejszy, niż początkowo przypuszczałam. Zobaczyłam delikatne pręgi w miejscach, z których kabel kilkakrotnie się zsuwał. Stryczek był dostatecznie luźny, by ofiara żyła przez dłuższy czas; dopiero potem zaciśnięto go gwałtownie i mocno. Do kabla przyczepiły się dwie czy trzy błyszczące gwiazdki, i to wszystko.
– Spróbuj z kablem na jej kostkach – powiedziałam cicho.
Przesunęliśmy się do nóg. Znowu te same białe gwiazdki, lecz bardzo mało. Czymkolwiek byłaby ta substancja, nie znajdowała się ani na włosach, ani na twarzy czy nogach ofiary. Kilka błyszczących punkcików dojrzeliśmy na przedramionach i piersiach. Konstelacja maleńkich gwiazdeczek czepiała się kabla, którym oprawca związał ręce Lori Petersen, a sporo ich znaleźliśmy także na rozciętej nocnej koszuli.
Odsunęłam się od stołu, zapaliłam papierosa i zaczęłam rekonstruować zdarzenia.
Zabójca miał na rękach jakąś substancję, którą zostawiał na każdym fragmencie ciała ofiary, jakiego dotknął. Kiedy już ściągnął koszulę nocną z Lori Petersen, możliwe, że złapał ją za ramię i zostawił odciski palców nad obojczykiem. Jednego byłam pewna: sądząc po ilości zostawionej substancji, było to pierwsze miejsce na jej ciele, którego dotknął.
Bardzo mnie to zastanowiło; niby pasowało do schematu, ale nie do końca.
Od początku byłam zdania, że zabójca szybko wiązał swe ofiary – być może terroryzował je nożem i krępował, a dopiero potem ściągał z nich ubranie. Im więcej ich dotykał, tym mniej substancji zostawało na jego dłoniach. Skąd to zagęszczenie na obojczyku ofiary? Czy ten fragment ciała był najbardziej odsłonięty? Chyba jednak nie. Koszula nocna Lori Petersen zrobiona była z bawełny i przypominała długi, bardzo duży podkoszulek z długimi rękawami. Nie miała guzików ani zamka błyskawicznego; wciągało się ją przez głowę. Lori była przykryta od kolan po szyję, jak więc zabójca mógł dotknąć obojczyka, skoro nadal miała ją na sobie? Skąd w ogóle wzięło się aż tak ogromne zagęszczenie świecącej substancji? Jeszcze nigdy nie widzieliśmy czegoś podobnego.
Wyszłam na korytarz, gdzie stało kilku umundurowanych policjantów, opierających się o ścianę i gawędzących przyciszonymi głosami. Poprosiłam jednego z nich, by wywołał Marino przez radio i poprosił go, by natychmiast się ze mną skontaktował.
Chodziłam tam i z powrotem po sali, gdzie przeprowadzano autopsje; stoły z nierdzewnej stali błyszczały, a narzędzia chirurgiczne lśniły na stolikach i wózkach. Gdzieś kapała woda z niedokręconego kranu. W powietrzu unosił się słodkomdły zapach środków dezynfekcyjnych; pachniał przyjemnie tylko wtedy, gdy w powietrzu unosiły się znacznie gorsze zapachy. Czarny aparat telefoniczny stojący na biurku irytował mnie swoim milczeniem – Marino wiedział, że czekam na jego telefon i doskonale się tym bawił.