– Strzelaj – odparł tamten z szerokim ziewnięciem.
– Powiedz mu, żeby nie jeździł swoją bryką jak osiemnastokołową ciężarową, i że życie to nie „Mistrz kierownicy ucieka”.
Czarny policjant roześmiał się głośno; w tej chwili do złudzenia przypominał Eddiego Murphy’ego.
Przez następne półtora dnia nawet się nie ubierałam; siedziałam w domu, mając na sobie zwykły dres i słuchawki na uszach.
Bertha zachowała się jak anioł i zabrała Lucy na całodzienny spacer.
Nie chciałam pojechać do biura w mieście, gdzie z całą pewnością ktoś ciągle by mi przerywał. Toczyłam wyścig z czasem, modląc się, bym coś znalazła, zanim piątek zacznie przechodzić w sobotę i nastaną pierwsze poranne godziny weekendu. Byłam przekonana, że w tym tygodniu morderca znowu uderzy.
Dwukrotnie kontaktowałam się z Rose; powiedziała, że sekretarka Amburgeya usiłowała się ze mną skontaktować aż cztery razy, odkąd wczoraj po południu wyszłam z biura w towarzystwie Marino. Komisarz domagał się, bym natychmiast do niego przyszła; żądał, bym wytłumaczyła mu wczorajszy artykuł w gazecie i wyjaśniła, jak doszło „do tego ostatniego i najbardziej oburzającego przecieku”. Żądał ode mnie raportu DNA; był tak wściekły, że osobiście zadzwonił do Rose i zaczął jej grozić, nieświadom faktu, że moja Różyczka ma całe mnóstwo kolców.
– I co mu odpowiedziałaś? – spytałam w bezbrzeżnym zdumieniu.
– Że zostawię ci wiadomość na biurku. Kiedy zagroził, że wywali mnie z roboty, jeżeli natychmiast go z tobą nie połączę, odparłam, że nie ma sprawy. Jeszcze nigdy w życiu nie zaskarżyłam pracodawcy do sądu, ale co tam…
– Nie powiedziałaś tego…
– Oczywiście, że powiedziałam. Gdyby palant miał drugi mózg, może by zrozumiał, ale tak…
Od wczoraj miałam na stałe włączoną automatyczną sekretarkę i nie przyjmowałam żadnych telefonów. Gdyby Amburgey usiłował dodzwonić się do mnie do domu, nadziałby się na moje mechaniczne ucho.
Taśmy były istnym koszmarem – każda zawierała telefony z całej doby. Na szczęście żadna nie była aż tak długa, gdyż zdarzały się na przykład dwa lub trzy kilkuminutowe telefony na godzinę. Wszystko zależało od tego, jak pracowity dzień mieli policjanci przyjmujący zgłoszenia 911. Moim największym problemem było odnalezienie dokładnego czasu, kiedy zgłoszono morderstwo; gdybym się zniecierpliwiła, mogłabym przewinąć taśmę za daleko, przegapić to, co ważne, i wracać do samego początku. To było okropne.
I przygnębiające jak wszyscy diabli. Telefony pod numer 911 wykonywali wszyscy: od umysłowo niedostosowanych czubków, których ciała zostały zagarnięte przez kosmitów, przez pijanych osobników, którzy sami nie wiedzieli, czego chcą, po biednych ludzi, których bliscy właśnie zmarli na zawał czy wylew. Zgłaszano mnóstwo wypadków samochodowych, włamań, szczekających psów, zbyt głośno puszczonych magnetofonów i urągających sąsiadów.
Szybko przewijałam taśmę za taśmą. Jak na razie udało mi się znaleźć trzy telefony: zgłoszenia śmierci Brendy, Henny i, dopiero co, Lori.
Przewijałam taśmę do tyłu, dopóki nie znalazłam telefonu Lori, który tak bezmyślnie został odrzucony przez operatora. Lori wykręciła 911 dokładnie o 0:49 w nocy, w sobotę, siódmego czerwca; na taśmie zapisany był tylko spokojny głos policjanta przyjmującego zgłoszenie i długi sygnał.
Złożyłam z powrotem papier wydruku komputerowego, starając się znaleźć odpowiedni fragment. Gdy na ekranie policyjnego komputera pojawiło się nazwisko Lori, obok niego widniał adres domu zarejestrowanego na nazwisko L.A. Petersen. Nadając zgłoszeniu czwarty priorytet, policjant przy telefonie przekazał zgłoszenie dystrybutorowi siedzącemu za szklaną ścianą; trzydzieści dziewięć minut później wóz patrolowy numer 211 otrzymał polecenie sprawdzenia domu L.A. Petersen. Sześć minut po tym przejechał koło posiadłości, a następnie odjechał wezwany do kłótni rodzinnej.
Adres Petersenów pojawił się ponownie na ekranie komputera dokładnie sześćdziesiąt osiem minut po tym, jak pierwsze wezwanie pomocy zostało zignorowane. O 1:57 Matt Petersen znalazł ciało swej żony; gdyby tylko nie miał tamtego wieczora próby kostiumowej, pomyślałam. Gdyby tylko wrócił do domu godzinę, półtorej wcześniej…
Włączyłam taśmę.
– 911, słucham.
Dyszenie.
– Moja żona! – Głos przepełniony paniką. – Ktoś zabił moją żonę! Proszę, pospieszcie się! – Krzyk. – Och, Boże! Ktoś ją zamordował! Błagam, pospieszcie się!
Ten przepełniony histerią głos dosłownie mnie sparaliżował; Petersen nie potrafił sklecić poprawnego zdania, gdy oficer dyżurny pytał, czy ma w komputerze dobry adres.
Zatrzymałam taśmę i przeliczyłam szybko w pamięci; Petersen pojawił się w domu dwadzieścia dziewięć minut po tym, jak pierwszy wóz patrolowy odpowiedział na wezwanie, a policjant z patrolu zaświecił latarką w okna i powiedział centrali, że wszystko jest w porządku. Odrzucone zgłoszenie nadeszło o 0:49, a policja przyjechała do domu Petersenów o 1:34.
Gdzieś zginęło czterdzieści pięć minut; morderca nie mógł z nią być dłużej niż te trzy kwadranse.
Ale o 1:34 już go nie było. Światło w sypialni było zgaszone. Gdyby nadal przebywał w tym pokoju, lampy musiałyby być włączone. Tego jednego jestem pewna. Wątpię, by aż tak dobrze widział w ciemności, żeby bez zapalania światła odciąć kable od lamp i związać nimi ofiarę.
Poza tym był sadystą; na pewno chciał, by ofiara widziała jego twarz, tym bardziej jeżeli nosił maskę. Chciał, żeby ofiara widziała każdy jego ruch… żeby z drżeniem czekała na każdą następną niewyobrażalną rzecz, jaką planował jej zrobić…
Kiedy było już po wszystkim, spokojnie wyłączył światło i wyszedł przez okno w łazience, prawdopodobnie na kilka minut przed tym, jak wóz patrolowy przejechał ulicą, i niecałe pół godziny przed powrotem Matta Petersena. Dziwaczny zapach jego ciała wisiał jeszcze w powietrzu, niczym smród dobywający się z kosza na śmiecie.
Jak na razie nie znalazłam ani jednego wozu patrolowego, który odpowiedziałby na zgłoszenia do wszystkich spraw; zawód i zmęczenie zaczęły dawać o sobie znać.
Zrobiłam sobie przerwę, gdy usłyszałam chrobot klucza we frontowych drzwiach. Bertha i Lucy wróciły zmęczone i szczęśliwe, opowiedziały mi dokładnie, co robiły podczas tego długiego dnia, a ja robiłam, co w mej mocy, by uśmiechać się i wyglądać na zadowoloną.
– Brzuch mnie boli – jęknęła Lucy.
– I nic dziwnego – odparła Bertha. – Mówiłam ci, żebyś nie jadła tych wszystkich śmieci. Wata cukrowa, prażona kukurydza… – Potrząsnęła głową.
Przyrządziłam Lucy rosół z kurczaka i położyłam ją do łóżka.
Wróciłam do gabinetu i niechętnie nałożyłam z powrotem słuchawki.
Straciłam poczucie czasu.
– 911, słucham.
– 911, słucham.
W kółko i w kółko od nowa.
Kilka minut po dziesiątej byłam tak wykończona, że ledwie mogłam myśleć. Przewinęłam znowu taśmę, usiłując znaleźć zgłoszenie o odnalezieniu ciała Patty Lewis. Wsłuchując się w nagranie, zerknęłam na wydruk z komputera, który leżał przede mną.
To, co zobaczyłam, zupełnie nie miało sensu.
W połowie strony, przy dacie dwunastego maja i godzinie 21:23 widniało nazwisko Cecile Tyler.
To chyba jakaś pomyłka.
Cecile zamordowano dopiero trzydziestego pierwszego maja.
Jej adres powinien znajdować się o wiele dalej na wydruku, a rozmowa nie powinna w ogóle być zarejestrowana na tej taśmie!
Przewinęłam do przodu, zatrzymując się co kilka sekund. Znalezienie odpowiedniego fragmentu zajęło mi dwadzieścia minut. Odtworzyłam go aż trzy razy, usiłując zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.