Objęłam ją, oparłam brodę na jej głowie i spojrzałam na monitor wypełniony dziwnymi komendami. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że ekran komputera może odbijać światło niczym lustro; dopiero teraz zrozumiałam, w jaki sposób Margaret, moja programistka i analityk komputerowy, pozdrawia po imieniu osoby przechodzące obok drzwi jej gabinetu, ani razu nie odwracając się od komputera. Odbicie twarzy Lucy było nieco rozmazane. Najwyraźniej widziałam jej okulary w szylkretowych oprawkach. Zazwyczaj na powitanie czepiała się mnie niczym mała małpka, lecz dziś wyraźnie była nie w humorze.
– Przepraszam, że nie poszłyśmy dziś do Monticello, Lucy – zaryzykowałam. Wzruszyła ramionami, więc spróbowałam jeszcze raz: – Jestem równie zawiedziona, jak ty.
Znowu wzruszenie.
– I tak wolę siedzieć przy twoim komputerze. – Nie chciała tego, lecz uwaga mocno mnie zabolała. – Miałam cholernie dużo roboty – dodała, mocno uderzając w klawisze. – Twoja baza danych potrzebowała reorganizacji; założę się, że co najmniej od roku jej nie porządkowałaś.
Okręciła się gwałtownie w moim skórzanym fotelu, a ja cofnęłam się o krok i założyłam ręce na piersi.
– Więc się tym zajęłam.
– Co takiego?!
Nie, Lucy nie zrobiłaby mi czegoś takiego. Reorganizacja znaczyła dokładnie to samo co formatowanie, wymazywanie danych z całego twardego dysku i nadawanie im nowych nazw. Na twardym dysku w moim komputerze znajdują się – albo może znajdowały się – między innymi tabele statystyczne i całe pliki danych, którymi posługiwałam się przy pisaniu artykułów. Ostatnie kopie zapasowe zrobiłam kilka miesięcy temu; jeżeli Lucy to wykasowała, czeka mnie nadrabianie kilku miesięcy pracy.
Zielone oczy mojej siostrzenicy powiększone przez grube szkła okularów i wpatrzone we mnie wyglądały niczym oczy sowy.
– Zajrzałam do książki, żeby zobaczyć, jak to się robi – dodała; jej dziecięca, okrągła buzia miała twardy wyraz. – Wystarczy na Cprompt wpisać IORI, a po sformatowaniu zrobić Addall i Catalog.Ora. To proste. Byle palant dałby sobie z tym radę.
Nic nie odpowiedziałam; nawet nie ochrzaniłam jej za brzydkie słownictwo.
Czułam, że kolana się pode mną uginają.
Przypomniałam sobie, jak kilka lat temu zadzwoniła do mnie Dorothy, całkowicie rozhisteryzowana: kiedy ona była na zakupach, Lucy weszła do jej gabinetu i sformatowała dyskietki, wykasowując wszystko, co się na nich znajdowało. Na dwóch zapisane były ostatnie rozdziały książki, którą Dorothy pisała. Nie zdążyła jeszcze wydrukować ani zrobić kopii. Klasyczny przypadek samobójstwa.
– Lucy, powiedz, że tego nie zrobiłaś.
– Oj, nie martw się – odparła ponuro moja siostrzenica. – Najpierw przeniosłam wszystkie twoje pliki; tak napisano w książce. Potem znowu je wgrałam i połączyłam z bazą. Jest wszystko, co było, ale uporządkowane i zagospodarowane. Wyczyszczone. No i masz teraz znacznie więcej wolnego miejsca.
Przyciągnęłam sobie fotel i siadłam obok niej. Dopiero wtedy, pod stertą dyskietek, zobaczyłam wieczorną gazetę, złożoną w taki sposób, jakby ktoś już ją przeczytał. Wyjęłam ją i spojrzałam na pierwszą stronę; ogromny nagłówek był ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę patrzeć.
ZAMORDOWANO MŁODĄ LEKARKĘ; POLICJA UWAŻA, ŻE TO JUŻ CZWARTA OFIARA DUSICIELA
Trzydziestoletnia stażystka została znaleziona martwa w swoim domu w Berkley Downs krótko po północy. Policja uważa, że istnieją mocne dowody na to, że jej śmierć ma związek z trzema poprzednimi morderstwami kobiet, które znaleziono uduszone w ich mieszkaniach w Richmond w ciągu ostatnich dwóch miesięcy.
Ofiarę zidentyfikowano jako Lori Petersen, absolwentkę wydziału medycznego na uniwersytecie Hamarda. Ostatni raz widziano ją wczoraj, krótko po północy, gdy wychodziła z ostrego dyżuru na VMC, gdzie robiła specjalizację z chirurgii urazowej. Wszystko wskazuje na to, że pojechała prosto do domu i została zamordowana między wpół do pierwszej a drugą nad ranem. Prawdopodobnie morderca dostał się do domu przez niedomknięte okno w łazience…
I tak dalej, i tak dalej. Pod tekstem widniała ziarnista, czarno-biała fotografia sanitariuszy znoszących ciało ze schodków ganku i drugie, mniejsze zdjęcie kobiety w płaszczu przeciwdeszczowym koloru khaki – to byłam ja. Podpis pod zdjęciem brzmiał: „Doktor Kay Scarpetta, naczelny koroner stanu Wirginia, osobiście przyjechała na miejsce zbrodni”.
Lucy patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczyma. Bertha miała rację, ukrywając przed nią gazetę, ale Lucy była sprytna. Co też dziesięcioletnia dziewczynka może sobie pomyśleć po przeczytaniu takiego artykułu, szczególnie gdy jest on zaopatrzony zdjęciem jej „cioci Kay”?
Nigdy szczegółowo jej nie wyjaśniałam, na czym polega moja praca; nie chciałam wyjaśniać jej okropności świata, w którym żyjemy. Nie chciałam, by była podobna do mnie, odarta z niewinności i idealizmu, ochrzczona w krwawych wodach okrucieństwa i zbrodni.
– To tak jak w „Heraldzie” – powiedziała cicho, zupełnie mnie zaskakując. – Tam ciągle piszą o tym, że ktoś kogoś zamordował. W zeszłym tygodniu w kanale znaleźli człowieka, któremu odcięto głowę. Musiał być bardzo zły… bo inaczej po co ktoś obcinałby mu głowę?
– Mógł być zły, Lucy, ale to wcale nie usprawiedliwia tego, co mu się przydarzyło. Nie każdy, kto zostaje zamordowany, musi być złym człowiekiem.
– Mamusia mówi, że wszyscy z nich są źli. Mówi, że dobrzy ludzie nie giną taką śmiercią. Tylko dziwki, handlarze narkotyków i włamywacze. – Zamyśliła się przez moment. – No i policjanci, bo usiłują złapać złych ludzi.
Dorothy faktycznie mogłaby jej powiedzieć coś podobnego, a co gorsza, pewnie święcie w to wierzyła. Poczułam przypływ dawnej złości.
– Ale ta pani, którą uduszono… – głos Lucy zadrżał, a jej oczy otworzyły się jeszcze szerzej -…ta pani była lekarzem, ciociu Kay. Jak ona mogła być zła? Ty też jesteś lekarzem. To znaczy, że ona była taka jak ty.
Nagle zdałam sobie sprawę z upływu czasu; zrobiło się już bardzo późno. Wyłączyłam komputer, wzięłam Lucy za rękę i wyprowadziłam z gabinetu. Poszłyśmy do kuchni. Kiedy odwróciłam się do niej, by zaproponować „małe co nieco” przed spaniem, ze zdumieniem zobaczyłam, że przygryza dolną wargę, a oczy ma wypełnione łzami.
– Lucy! Czemu płaczesz?
Objęła mnie gwałtownie i tuląc się, z jakąś dziką desperacją, zawołała:
– Nie chcę, żebyś umarła! Nie chcę, żebyś umarła!!!
– Lucy!… – Byłam zaskoczona, nie wierzyłam własnym uszom. Jej arogancja, wybuchy złości i dzikie krzyki to jedno. Ale coś takiego! Czułam gorące łzy przesiąkające przez bluzkę i jej chudziutkie ciało przyciśnięte do mnie z niebywałą siłą. – Wszystko będzie dobrze, Lucy – zamruczałam, tuląc ją do siebie.
– Nie chcę, żebyś umarła, ciociu Kay!
– Ależ ja nie zamierzam umierać, Lucy.
– Tatuś umarł.
– Mnie nic się nie stanie, obiecuję.
Ale nic nie mogło jej pocieszyć. Artykuł w gazecie wywarł na niej większe wrażenie, niż się spodziewałam. Przeczytała go jak osoba dorosła, a jednak zareagowała nań jak dziecko, którym przecież była.
Och, Boże. Rozpaczliwie szukałam jakiegoś sposobu, by ją pocieszyć, lecz nic nie przychodziło mi do głowy. Oskarżenia matki zaczęły brzęczeć natarczywie w mej pamięci; jestem do niczego. Nie mam dzieci. Byłabym fatalną matką. „Powinnaś się urodzić mężczyzną – powiedziała mi kiedyś. – „Pochłania cię praca i ambicja. To nie jest naturalne dla kobiety. Wysychasz emocjonalnie, Kay. Skończysz jak chitynowy pancerzyk jakiegoś żuczka”.
W chwilach zwątpienia, gdy byłam przygnębiona i nie wierzyłam we własne siły, widziałam te chitynowe pancerzyki rozrzucone na trawie przed domem, w którym się wychowałam. Przezroczyste, kruche i wyschnięte. Martwe.