Zimne powietrze pędem uderzyło o ich twarze, więc zaniemówili i słychać było tylko świst zmarzłego śniegu pod płozami, parskanie koni, tętent i krzyk woźnicy.
Wreszcie pan Andrzej pochylił się ku Oleńce:
– Dobrze waćpannie?
– Dobrze – odrzekła, podnosząc zarękawek i przytulając go do ust, by pęd powietrza zatamować.
Sanie gnały jak wicher. Dzień był jasny, mroźny. Śnieg migotał, jakby kto nań iskry sypał; z białych dachów chat podobnych do kup śnieżnych strzelały wysokimi kolumnami dymy różowe. Stada wron polatywały przed saniami wśród bezlistnych drzew przydrożnych z krakaniem donośnym.
O dwie staje za Wodoktami wpadli na szeroką drogę, w ciemny bór, który stał głuchy, sędziwy i cichy, jakby spał pod obfitą okiścią. Drzewa, migotając w oczach, zdawały się uciekać gdzieś w tył za sanie, a oni lecieli coraz prędzej i prędzej, jak gdyby rumaki skrzydła miały. Od takiej jazdy głowa się zawraca i upojenie ogarnia, więc ogarnęło i pannę Aleksandrę. Przechyliwszy się w tył, zamknęła oczy, całkiem pędowi się oddając. Poczuła słodką niemoc i zdało jej się, że ten bojarzyn orszański porwał ją i pędzi wichrem, a ona mdlejąca nie ma siły się oprzeć ani krzyknąć... I lecą, lecą coraz szybciej... Oleńka czuje, że obejmują ją jakieś ręce... Czuje wreszcie na wargach jakoby pieczęć rozpaloną i palącą... Oczy się jej nie chcą odemknąć jakoby w śnie. I lecą – lecą! Senną pannę zbudził dopiero głos pytający:
– Miłujeszże mnie?
Otworzyła oczy:
– Jako duszę własną!
– A ja na śmierć i żywot!
Znowu soboli kołpak Kmicica pochylił się nad kunim Oleńki. Sama teraz nie wiedziała, co ją upaja więcej: pocałunki czy ta jazda zaczarowana?
I lecieli dalej, a ciągle borem, borem! Drzewa uciekały w tył całymi pułkami. Śnieg szumiał, konie parskały, a oni byli szczęśliwi.
– Chciałbym do końca świata tak jechać! – zawołał Kmicic.
– Co my czynimy? To grzech! – szepnęła Oleńka.
– Jaki tam grzech! Daj jeszcze grzeszyć.
– Już nie można. Mitruny już niedaleko.
– Daleko czy blisko – wszystko jedno!
I Kmicic podniósł się w saniach, wyciągnął ręce do góry i począł krzyczeć, jakoby w pełnej piersi radości nie mógł pomieścić:
– Hej – ha! Hej – ha!
– Hej, a hop! Hop! Ha! – odezwali się towarzysze z tylnych sani.
– Czego waćpanowie tak pokrzykujecie? – pytała panna.
– A ot tak! Z radości! A zakrzyknij no i waćpanna!
– Hej – ha! – rozległ się dźwięczny, cieniutki głosik.
– Mojaż ty królowo! Do nóg ci padnę!
– Kompania się będą śmieli.
Po upojeniu ogarnęła ich wesołość szumna, szalona, jako i jazda była szalona. Kmicic począł śpiewać:
Patrzy dziewczyna, patrzy ze dworu,
Na bujne pola!
„Matuś! Rycerze idą od boru,
Oj, mojaż dola!”
„Córuś, nie patrzaj – rączkami oczy
Zatknij białymi,
Bo ci serduszko z piersi wyskoczy
Na wojnę z nimi!”
– Kto waćpana wyuczył tak wdzięcznych pieśni? – pytała panna Aleksandra.
– Wojna, Oleńko. W obozie my to sobie z tęskności śpiewali.
Dalszą rozmowę przerwało gwałtowne wołanie z tylnych sani:
– Stój! Stój! Hej tam – stój!
Pan Andrzej odwrócił się gniewny i zdziwiony, skąd towarzyszom przyszło do głowy wołać na nich i wstrzymywać, gdy wtem o kilkadziesiąt kroków za saniami dojrzał jeźdźca zbliżającego się, co koń wyskoczy.
– Na Boga! To mój wachmistrz Soroka; coś się musiało tam stać! – rzekł pan Andrzej.
Tymczasem wachmistrz, zbliżywszy się, osadził konia tak, że ten aż przysiadł na zadzie, i począł mówić zdyszanym głosem:
– Panie rotmistrzu!...
– Co tam, Soroka?
– Upita się pali; biją się!
– Jezus Maria! – zakrzyknęła Oleńka.
– Nie bój się waćpanna... Kto się bije?
– Żołnierze z mieszczanami. W rynku pożar! Mieszczanie się zasiekli i po prezydium do Poniewieża posłali, a jam tu skoczył do waszej miłości. Ledwie tchu mogę złapać...
Przez czas tej rozmowy sanie idące z tyłu nadjechały; Kokosiński, Ranicki, Kulwiec-Hippocentaurus, Uhlik, Rekuć i Zend, wyskoczywszy na śnieg, otoczyli kołem rozmawiających.
– O co poszło? – pytał Kmicic.
– Mieszczanie nie chcieli obroków dawać ani koniom, ani ludziom, że to asygnacji nie było; żołnierze poczęli gwałtem brać. Obiegliśmy burmistrza i tych, którzy się w rynku zatarasowali. Poczęto ognia dawać i zapaliliśmy dwa domy; teraz gwałt okrutny i we dzwony biją...
Oczy Kmicica poczęły świecić gniewem.
– To i nam trzeba na ratunek! – zakrzyknął Kokosiński.
– Wojsko łyczkowie oprymują! – wołał Ranicki, któremu plamy czerwone, białe i ciemne całą twarz zaraz pokryły. – Szach, szach, mości panowie!
Zend zaśmiał się zupełnie tak, jak śmieje się puszczyk, aż się konie zestraszyły, a Rekuć podniósł oczy w górę i piszczał:
– Bij! Kto w Boga wierzy! Z dymem łyków!
– Milczeć! – huknął Kmicic, aż las odegrzmiał, a stojący najbliżej Zend zatoczył się jak pijany. – Nic tam po was! Nie potrzeba tam siekaniny!... Siadać wszyscy w dwoje sani, mnie jedne zostawić i jechać do Lubicza! Tam czekać, chybabym przysłał po sukurs.
– Jak to? – zaoponował Ranicki.
Ale pan Andrzej położył mu rękę pod szyję i tylko oczyma straszniej jeszcze zaświecił.
– Ni pary z gęby! – rzekł groźnie.
Umilkli; widać się go bali, chociaż tak zwykle byli z nim poufale.
– Wracaj, Oleńko, do Wodoktów – rzekł Kmicic – albo jedź po ciotkę Kulwiecównę do Mitrunów. Ot! I kulig się nie udał. Wiedziałem, że oni tam spokojnie nie usiedzą... Ale zaraz tam będzie spokojniej, jeno łbów kilka zleci. Bądź waćpanna zdrowa i spokojna, pilno mi będzie z powrotem...
To rzekłszy, ucałował jej ręce i otulił w wilczurę; potem siadł do innych sani i zakrzyknął na woźnicę:
– Do Upity!
Rozdział IV
Upłynęło kilka dni, a Kmicic nie wracał, ale za to do Wodoktów przyjechało trzech szlachty laudańskiej na zwiady do panienki. Przyjechał więc Pakosz Gasztowt z Pacunelów, ten, który gościł u siebie pana Wołodyjowskiego, patriarcha zaścianka, słynny z bogactw i sześciu córek; z tych trzy były za trzema Butrymami, a dostały każda po sto bitych talarów wiana prócz wyprawy i inwentarzy. Drugi przyjechał Kasjan Butrym, najstarszy człowiek na Laudzie, dobrze Batorego pamiętający, z nim zięć Pakosza, Józwa Butrym. Ten, choć w sile wieku, nie miał bowiem więcej jak lat pięćdziesiąt, a na popis pospolitego ruszenia do Rosień nie poszedł, albowiem w wojnach kozackich kula armatnia stopę mu urwała. Zwano go także z tego powodu kuternogą albo Józwą Beznogim. Był to straszliwy szlachcic, siły niedźwiedziej i wielkiego rozumu, ale surowy, zgryźliwy, ostro ludzi sądzący. Z tego powodu obawiano się go nieco w okolicach, bo przebaczać ani sobie, ani innym nie umiał. Bywał także niebezpieczny, gdy podpił, ale zdarzało mu się to rzadko.
Ci tedy przyjechali do panny, która przyjęła ich wdzięcznie, choć od razu domyśliła się, że na zwiady przyjeżdżają i usłyszeć coś od niej o panu Kmicicu pragną.
– Bo my do niego chcemy jechać z pokłonem, aleć to podobno jeszcze z Upity nie wrócił – mówił Pakosz – tak do ciebie przyjechali pytać kochanieńka, kiedy można?
– Myślę, że tylko co go nie widać – odrzekła panna. – Rad on wam, opiekunowie, będzie z całej duszy, bo siła dobrego słyszał o was i dawniej od dziadusia, i teraz ode mnie.
– Byle nas nie chciał przyjąć, jak Domaszewiczów przyjął, gdy do niego z wieścią o śmierci pułkownika przyjechali! – mruknął ponuro Józwa.