Ci tedy otoczyli śmiejącego się pana Andrzeja; Kokosiński podniósł uszniak do góry i zaintonował:
Wypijże z nami, gospodarzu miły!
gospodarzu miły!
Byś pić mógł z nami aże do mogiły,
aże do mogiły!
Inni powtórzyli chórem, po czym pan Kokosiński wręczył Kmicicowi uszniak, a jemu samemu podał zaraz inny pucharek pan Zend.
Kmicic podniósł w górę roztruchan i zakrzyknął:
– Zdrowie mojej dziewczyny!
– Vivat! Vivat! – krzyknęły wszystkie głosy, aż szyby poczęły drżeć w ołowianych oprawach.
– Vivat! Przejdzie żałoba, będzie weselisko!
Pytania poczęły się sypać:
– A jakoż wygląda? Hej! Jędruś! Bardzo gładka? Czy taka jak sobie imaginowałeś? Jest-li druga taka w Orszańskiem?
– W Orszańskiem? – zawołał Kmicic. – Kominy przy niej naszymi orszańskimi pannami zatykać!... Do stu piorunów! Nie masz takiej drugiej na świecie!
– Tegośmy dla cię chcieli! – odpowiedział pan Ranicki. – Ano, kiedy wesele?
– Jak się żałoba skończy.
– Furda żałoba! Dzieci się czarne nie rodzą, jeno białe!
– Jak będzie wesele, to nie będzie żałoby. Ostro, Jędrusiu!
– Ostro, Jędrusiu! – poczęli wołać wszyscy razem.
– Już tam chorążętom orszańskim tęskno z nieba na ziemię! – krzyknął Kokosiński.
– Nie daj czekać niebożętom!
– Mości panowie! – rzekł cienkim głosem Rekuć-Leliwa – popijem się na weselu jak nieboskie stworzenia!
– Moi mili barankowie – odpowiedział Kmicic – pofolgujcie mi albo lepiej mówiąc: idźcie do stu diabłów, niechże się po moim domu obejrzę!
– Na nic to! – odparł Uhlik. – Jutro oględziny, a teraz pospołu do stołu; jeszcze tam parę gąsiorków z pełnymi brzuchami stoi.
– My tu już za ciebie oględziny odprawili. Złote jabłko ten Lubicz! – rzekł Ranicki.
– Stajnia dobra! – wykrzyknął Zend. – Jest dwa bachmaty, dwa husarskie przednie, para żmudzinów i para kałmuków, i wszystkiego po parze jak oczu w głowie. Stadninę jutro obejrzym.
Tu Zend zarżał jak koń, a oni się dziwili, że tak doskonale udaje, i śmieli się.
– Takież tu porządki? – spytał uradowany Kmicic.
– I piwniczka jako się patrzy – zapiszczał Rekuć – ankary smoliste i gąsiory spleśniałe jakoby chorągwie w ordynku stoją.
– To chwała Bogu! Siadajmy do stołu!
– Do stołu! Do stołu!
Ale zaledwie siedli i ponalewali kielichy, gdy Ranicki znów zerwał się.
– Zdrowie podkomorzego Billewicza!
– Głupi! – odparł Kmicic. – Jakże to? Nieboszczyka zdrowie pijesz?
– Głupi! – powtórzyli inni. – Zdrowie gospodarskie!
– Wasze zdrowie!...
– By nam się w tych komnatach dobrze działo!
Kmicic rzucił mimo woli okiem po izbie jadalnej i ujrzał na poczerniałej ze starości modrzewiowej ścianie rząd oczu surowych w siebie utkwionych. Oczy te patrzyły ze starych portretów billewiczowskich wiszących nisko, na dwa łokcie od ziemi, bo i ściana była niska. Nad obrazami długim, jednostajnym szeregiem wisiały czaszki żubrze, jelenie, łosie, w koronach z rogów, niektóre już sczerniałe, widocznie bardzo stare, inne połyskujące białością. Wszystkie cztery ściany były nimi ubrane.
– Łowy tu muszą być przednie, bo widzę i zwierza dostatek! – rzekł Kmicic.
– Jutro zaraz pojedziem albo pojutrze. Trzeba i okolicę poznać – odparł Kokosiński. – Szczęśliwyś ty, Jędrusiu, że masz gdzie głowę przytulić!
– Nie tak jak my! – jęknął Ranicki.
– Wypijmy na pocieszenie! – rzekł Rekuć.
– Nie! Nie na pocieszenie! – odpowiedział Kulwiec-Hippocentaurus – ale jeszcze raz za zdrowie Jędrusia, naszego rotmistrza kochanego! On to, moi mości panowie, przytulił nas tu w swoim Lubiczu, nas, biednych exulów, bez dachu nad głową.
– Słusznie mówi! – zawołało kilka głosów. – Nie taki głupi Kulwiec, jak się wydaje.
– Ciężka nasza dola! – piszczał Rekuć. – W tobie cała nadzieja, że nas za wrota, sierot biednych, nie wygonisz.
– Dajcie spokój! – mówił Kmicic – co moje, to i wasze!
Na to powstali wszyscy ze swych miejsc i poczęli go w ramiona brać. Łzy rozczulenia płynęły po tych twarzach srogich i pijackich.
– W tobie cała nadzieja, Jędrusiu! – wołał Kokosiński – choć na grochowinach pozwól się przespać, nie wyganiaj!
– Dajcie spokój! – powtarzał Kmicic.
– Nie wyganiaj! I tak nas wygnali, nas, szlachtę i familiantów! – wołał żałośnie Uhlik.
– Do stu kaduków! Któż was wygania? Jedzcie, pijcie, śpijcie, czego, u diabła, chcecie?
– Nie przecz, Jędrusiu – mówił Ranicki, na którego twarz wystąpiły cętki jak na skórze rysia – nie przecz, Jędrusiu, przepadliśmy z kretesem...
Tu się zaciął, przyłożył palec do czoła, jakby głowę wysilał i nagle rzekł, spojrzawszy baranimi oczyma na obecnych:
– Chyba, że się fortuna odmieni!
A wszyscy zawrzaśli zaraz chórem:
– Co się nie ma odmienić!
– Jeszcze za swoje zapłacimy.
– I do fortun dojdziem.
– I do godności!
– Bóg niewinnym błogosławi. Dobra nasza, mości panowie!
– Zdrowie wasze! – zawołał Kmicic.
– Święte twoje słowa, Jędrusiu! – odparł Kokosiński, nadstawiając mu swe pucołowate policzki. – Bogdaj nam się lepiej działo!
Zdrowia zaczęły krążyć, czupryny dymić. Gadali wszyscy jeden przez drugiego, a każdy siebie tylko słuchał z wyjątkiem pana Rekucia, bo ten głowę spuścił na piersi i drzemał. Po chwili Kokosiński jął śpiewać: „Len mędliła na mędlicy!” – co widząc pan Uhlik dobył z zanadrza czekanika i nuż wtórować, a pan Ranicki, wielki fechmistrz, fechtował się gołą ręką z niewidzialnym przeciwnikiem, powtarzając półgłosem:
– Ty tak, ja tak! Ty tniesz, ja mach! Raz! Dwa! Trzy! – Szach!
Olbrzymi Kulwiec-Hippocentaurus wytrzeszczał oczy i przypatrywał się pilnie czas jakiś Ranickiemu, na koniec kiwnął ręką i rzekł:
– Kiep z ciebie! Machaj zdrów, a tak i Kmicicowi na szable nie dotrzymasz.
– Bo jemu nikt nie dotrzyma; ale ty się spróbuj!
– I ze mną na pistolety nie wygrasz.
– O dukat strzał!
– O dukat! A gdzie i do czego?
Ranicki powlókł wzrokiem naokoło, na koniec wykrzyknął, ukazując na czaszki:
– Między rogi! O dukat!
– O co? – spytał Kmicic.
– Między rogi! O dwa dukaty! O trzy! Dawajcie pistolety!
– Zgoda! – krzyknął pan Andrzej. – Niech idzie o trzy. Zend! Po pistolety!
Poczęli krzyczeć wszyscy coraz głośniej i targować się ze sobą; tymczasem Zend wyszedł do sieni i po małej chwili wrócił z pistoletami, workiem kul i rogiem z prochem.
Ranicki chwycił za pistolet.
– Nabity? – spytał.