— Przez tego żołnierza odpiszę panu hetmanowi, żem dobrowolnie został.
— A on zażąda, bym cię wbrew twej woli odesłał. Zbyt znaczne oddałeś mu posługi… I Sakowicza mi nie puści, a Sakowicza więcej cenię niż ciebie…
— To uwolnij wasza książęca mość i tak tego żołnierza, a ja się na parol[1061] stawię, gdzie rozkażesz.
— Jutro może mi legnąć przyjdzie. Nic mi po układach na pojutrze…
— Błagam waszą książęcą mość! Za tego człowieka ja…
— Co ty?
— Zemsty poniecham.
— Widzisz, panie Kmicic, siła razy chodziłem na niedźwiedzia z oszczepem, nie dlatego, żem musiał, ale z ochoty. Lubię, gdy mi jakowe niebezpieczeństwo grozi, bo mi się życie mniej kuczy[1062]. Owóż i twoją zemstę jako uciechę sobie zostawuję, ile że ci przyznać muszę, żeś z takowych niedźwiedzi, co to same strzelca szukają.
— Wasza książęca mość — rzekł Kmicic — za małe miłosierdzie często Bóg wielkie grzechy odpuszcza. Nikt z nas nie wie, kiedy mu przed sądem Chrystusowym stanąć przyjdzie.
— Dosyć! — przerwał książę. — Ja też sobie psalmy mimo febry komponuję, żeby jakowąś zasługę mieć przed Panem, a potrzebowałbymli predykanta[1063], to bym swego zawołał… Waść nie umiesz prosić dość pokornie i na manowce leziesz… Ja ci sam podam sposób: uderz jutro w bitwie na pana Sapiehę, a ja pojutrze tego gemajna[1064] wypuszczę i tobie winy przebaczę… Zdradziłeś Radziwiłłów, zdradźże Sapiehę…
— Ostatnieli to słowo waszej książęcej mości?… Na wszystko święte zaklinam waszą książęcą mość…
— Nie! Diabli cię biorą, dobrze!… I na twarzy się mienisz… Nie przychodź jeno za blisko, bo chociaż ludzi mi wstyd wołać… ale patrz tu! Zbytniś rezolut!
To rzekłszy, Bogusław ukazał spod futra, którym był okryty, lufę pistoletu i począł patrzeć iskrzącymi oczyma w oczy Kmicica.
— Wasza książęca mość! — zakrzyknął Kmicic, składając wprawdzie ręce jak do prośby, ale z twarzą przez gniew zmienioną.
— To prosisz, a grozisz?… — rzekł Bogusław — kark zginasz, a diabeł ci zza kołnierza zęby do mnie szczerzy?… To pycha ci z ócz błyska, a w gębie grzmi jak w chmurze? Czołem do radziwiłłowskich nóg przy prośbie, mopanku!… Łbem o podłogę bić! wówczas ci odpowiem!…
Twarz pana Andrzeja blada była jak chusta, ręką pociągnął po mokrym czole, po oczach, po twarzy i odrzekł tak przerywanym głosem, jak gdyby febra, na którą cierpiał książę, nagle rzuciła się na niego.
— Jeżeli wasza książęca mość tego starego żołnierza mi wypuści… to… ja… waszej książęcej mości… paść do… nóg… gotów…
Zadowolenie błysnęło w Bogusławowych oczach. Wroga upokorzył, dumny kark zgiął. Lepszego pokarmu nie mógł dać zemście i nienawiści.
Kmicic stał zaś przed nim z włosem zjeżonym w czuprynie, dygocący na całym ciele. Twarz jego, nawet w spokoju do głowy jastrzębiej podobna, przypominała tym bardziej drapieżnego i rozwścieczonego ptaka. Nie zgadłeś, czy za chwilę rzuci się do nóg, czy do piersi książęcej…
A Bogusław, nie spuszczając go z oka, rzekł:
— Przy świadkach! przy ludziach!
I zwrócił się ku drzwiom:
— Bywaj!
Przez otwarte drzwi weszło kilkunastu dworzan, Polaków i cudzoziemców. Za nimi poczęli wchodzić oficerowie.
— Mości panowie! — rzekł książę — oto pan Kmicic, chorąży orszański i poseł od pana Sapiehy, ma mnie o łaskę prosić i chce wszystkich waszmościów mieć za świadków!…
Kmicic zatoczył się jak pijany, jęknął i padł do nóg Bogusławowych.
A książę wyciągnął je umyślnie tak, że koniec jego rajtarskiego buta dotykał czoła rycerza.
Wszyscy patrzyli w milczeniu, zdumieni słynnym nazwiskiem, jak i tym, że ów, który je nosił, był teraz posłem od pana Sapiehy. Wszyscy rozumieli też, że dzieje się coś nadzwyczajnego.
Tymczasem książę wstał i nie rzekłszy ni słowa, przeszedł do przyległej komnaty, kiwnął tylko na dwóch dworzan, żeby szli za nim.
Kmicic podniósł się. W twarzy jego nie było już gniewu ni drapieżności, tylko nieczułość i obojętność. Zdawało się, iż nie rozeznaje wcale, co się z nim dzieje, i że energia jego złamała się zupełnie.
Upłynęło pół godziny, godzina. Za oknem słychać było tętent kopyt końskich i miarowe kroki żołnierzy, on siedział ciągle, jakby kamienny.
Nagle otworzyły się drzwi do przysionka. Wszedł oficer, dawny znajomy Kmicica z Birż, i ośmiu żołnierzy, czterech z muszkietami, czterech bez strzelb, tylko przy szablach.
— Mości pułkowniku, powstań waszmość! — rzekł grzecznie oficer.
Kmicic popatrzył na niego błędnie.
— Głowbicz… — rzekł, poznając oficera.
— Mam rozkaz — odparł Głowbicz — związać waszej mości ręce i wyprowadzić za Janów. Na czas to wiązanie, później odjedziesz wasza mość wolno… Dlatego proszę waszej mości nie stawiać oporu…
— Wiąż! — odrzekł Kmicic.
I pozwolił się bez oporu skrępować. Ale nóg mu nie wiązano. Oficer wyprowadził go z komnaty i wiódł piechotą przez Janów. Za czym szli jeszcze z godzinę. Po drodze przyłączyło się kilku jezdnych. Kmicic słyszał, że rozmawiają po polsku, Polacy bowiem, którzy jeszcze służyli u Bogusława, znali wszyscy nazwisko Kmicica i dlatego najciekawsi byli, co się z nim stanie. Orszak minął brzeźniak i znalazł się w pustym polu, na którym ujrzał pan Andrzej oddział lekkiej polskiej chorągwi Bogusławowej.
Żołnierze stali szeregiem w kwadrat, w środku był majdan, na nim dwóch tylko piechurów trzymających konie, ubrane w szleje, i kilkunastu ludzi z pochodniami.
Przy ich blasku ujrzał pan Andrzej pal świeżo zaostrzony, leżący poziomo i przymocowany drugim końcem do grubego pnia drzewa.
Kmicica mimo woli dreszcze przeszły.
„To dla mnie — pomyślał — końmi mnie każe na pal nawlec… Dla zemsty Sakowicza poświęca!”
Lecz mylił się, pal przeznaczony był przede wszystkim dla Soroki.
Przy migocących płomykach dojrzał pan Andrzej samego Sorokę; stary żołnierz siedział tuż obok pnia na zydlu, bez czapki i ze skrępowanymi rękoma, pilnowany przez czterech żołnierzy. Jakiś człek, ubrany w półkożuszek bez rękawów, podawał mu w tej chwili gorzałkę w płaskim kubku, którą Soroka pił dość chciwie. Wypiwszy, splunął, a że w tej właśnie chwili postawiono Kmicica między dwoma konnymi w pierwszym szeregu, więc żołnierzysko dojrzał go, zerwał się z zydla i wyprostował się jakby na paradzie wojskowej.
Przez chwilę patrzyli na się obaj. Soroka twarz miał dość spokojną i zrezygnowaną, poruszał tylko szczękami, jak gdyby żuł.
— Soroka… — jęknął wreszcie Kmicic.
— Wedle rozkazu! — odpowiedział żołnierz.
I znowu nastało milczenie. Cóż mieli mówić w takiej chwili! Wtem oprawca, który podawał poprzednio Soroce wódkę, zbliżył się do niego.
— No, stary — rzekł — czas na cię.
— A prosto nawłóczcie!
— Nie bój się.
Soroka nie bał się, ale gdy uczuł na sobie ramię oprawcy, począł sapać szybko i głośno, nareszcie rzekł:
— Gorzałki jeszcze…
— Nie ma!
Nagle jeden z żołnierzy wysunął się z szeregu i podał blaszankę.
— Jest. Dajcie mu!
— Do ordynku! — zakomenderował Głowbicz.