— Wysłałem listy do króla szwedzkiego i do wielu innych naszych dygnitarzy — rzekł. — Musiałeś i ty odebrać pismo przez Kmicica.
— A czekajże! Toć ja poniekąd w tej sprawie przyjechałem. Co ty o Kmicicu myślisz?
— To gorączka, szalona głowa, człowiek niebezpieczny i wędzidła znieść nie umiejący, ale to jeden z tych rzadkich ludzi, którzy z dobrą wiarą nam służą.
— Pewno — odrzekł Bogusław — mnie się nawet o mało do królestwa niebieskiego nie przysłużył.
— Jak to? — pytał z niepokojem Janusz.
— Mówią, panie bracie, że byle w tobie żółć poruszyć, zaraz cię dusić poczyna. Przyrzeczże mi, że będziesz słuchał cierpliwie i spokojnie, a ja ci opowiem coś o twoim Kmicicu, z czego poznasz go lepiej, niż dotąd poznałeś.
— Dobrze! będę cierpliwy, jeno przystąp do rzeczy.
— Cud boski mnie z rąk tego wcielonego diabła wydostał — odrzekł książę Bogusław.
I rozpoczął opowiadać o wszystkim, co się w Pilwiszkach zdarzyło.
Nie mniejszy to był cud, że książę Janusz ataku astmy nie dostał, ale natomiast można było sądzić, że go apopleksja zabije. Trząsł się cały, zębami zgrzytał, palcami oczy zatykał, na koniec począł wołać zachrypłym głosem:
— Tak?!… dobrze!… Zapomniał jeno, że jego koczotka jest w moich rękach…
— Pohamuj się, na miły Bóg, i słuchaj dalej — odrzekł Bogusław. — Spisałem się więc z nim dość po kawalersku i jeśli tej przygody w diariuszu nie zapiszę ani nią się chwalić nie będę, to tylko dlatego, że mi wstyd, iżem się temu gburowi dał tak podejść jak dziecko, ja, o którym Mazarin[167] mówił, że w intrydze i przebiegłości nie mam równego na całym dworze francuskim. Ale mniejsza z tym… Sądziłem owóż z początku, żem tego twego Kmicica zabił, tymczasem mam teraz dowód w ręku, że się wylizał.
— Nic to! znajdziemy go! wykopiemy! dostaniem choćby spod ziemi!… A tymczasem ja mu tu boleśniejszy cios zadam, niż gdybym go ze skóry kazał żywcem obedrzeć.
— Żadnego ciosu mu nie zadasz, jeno zdrowiu własnemu zaszkodzisz. Słuchaj! Jadąc tutaj, zauważyłem jakiegoś prostaka na srokatym koniu, który ciągle trzymał się nie opodal od mojej kolasy. Zauważyłem właśnie dlatego, że koń był srokaty, i kazałem go wreszcie wołać. — Gdzie jedziesz? — Do Kiejdan. — Co wieziesz? — List do księcia wojewody. — Kazałem sobie ten list oddać, a że arkanów[168] pomiędzy nami nie ma, więc przeczytałem… Masz!
To rzekłszy, podał księciu Januszowi list Kmicica, pisany z lasu w chwili, gdy z Kiemliczami w drogę ruszał.
Książę przebiegł go oczyma, mnąc z wściekłością, wreszcie począł wołać:
— Prawda! na Boga, prawda! On ma moje listy, a tam są rzeczy, o które i król szwedzki nie tylko podejrzenie, ale i śmiertelną urazę powziąć może…
Tu chwyciła go czkawka i atak spodziewany nadszedł. Usta otwarły mu się szeroko i chwytały szybko powietrze, ręce rwały szaty pod gardłem; książę Bogusław, widząc to, zaklaskał w ręce, a gdy służba nadbiegła, rzekł:
— Ratujcie księcia pana, a jak dech odzyska, proście go, by przyszedł do mojej komnaty, ja tymczasem spocznę nieco.
I wyszedł.
W dwie godziny później Janusz, z oczyma nabiegłymi krwią, z obwisłymi powiekami i siną twarzą, zapukał do komnaty Bogusławowej. Bogusław przyjął go, leżąc w łożu z twarzą wysmarowaną migdałowym mlekiem, które miało nadawać skórze miękkość i połysk. Bez peruki na głowie, bez barwiczki na twarzy i z odczernionymi brwiami wyglądał wiele starzej niż w całkowitym stroju, ale książę Janusz nie zwrócił na to uwagi.
— Zastanowiłem się jednak — rzekł — że Kmicic nie może tych listów opublikować, bo gdyby to uczynił, tym samym by wyrok śmierci na tę dziewkę napisał. Zrozumiał on to dobrze, że tylko tym sposobem ma mnie w ręku, ale też i ja nie mogę zemsty wywrzeć, i to mnie gryzie, jakobym rozżartego psa w piersi nosił.
— Te listy trzeba będzie jednak koniecznie odzyskać! — rzekł Bogusław.
— Ale quo modo[169]?
— Musisz nasłać na niego jakiego zręcznego człeka; niech jedzie, niech z nim w przyjaźń wejdzie i przy zdarzonej sposobności listy zachwyci, a samego nożem pchnie. Trzeba nagrodę wielką obiecać…
— Kto się tu tego podejmie?
— Żeby to tak w Paryżu albo choćby i w Niemczech, w jeden dzień znalazłbym ci stu ochotników, ale w tym kraju nawet i tego towaru nie dostanie.
— A trzeba swojego człowieka, bo cudzoziemca będzie się strzegł.
— To zdaj to na mnie, ja może kogo w Prusach wynajdę.
— Ej, żeby to go żywcem schwytać można, a mnie do rąk dostawić! Zapłaciłbym mu za wszystko od razu. Powiadam ci, że zuchwalstwa tego człowieka przechodziły wszelką miarę. Dlategom go wyprawił, bo mną samym potrząsał, bo mi do oczu o byle co jak kot skakał, bo swoją wolę mi tu we wszystkim narzucał… Mało nie sto razy już, już miałem w gębie rozkaz, by go rozstrzelać… Ale nie mogłem, nie mogłem….
— Powiedz mi, czy naprawdę on nam krewny?…
— Kiszków naprawdę krewny, a przez Kiszków i nasz.
— Swoją drogą to diabeł jest… i niebezpieczny całą gębą przeciwnik!
— On? Mogłeś mu kazać do Carogrodu jechać i sułtana z tronu ściągnąć albo królowi szwedzkiemu brodę oberwać i do Kiejdan ją przywieźć! Co on tu w czasie wojny wyrabiał!
— Tak i patrzy. A przyrzekł nam zemstę do ostatniego oddechu. Szczęściem, dostał ode mnie naukę, że z nami niełatwo. Przyznaj, żem się po radziwiłłowsku z nim obszedł, i gdyby jaki francuski kawaler mógł się podobnym uczynkiem pochwalić, to by o nim łgał po całych dniach, z wyjątkiem godzin snu, obiadu i całowania; bo oni, jak się zejdą, to łżą jeden przez drugiego tak, że aż słońcu wstyd świecić…
— Prawda, żeś go przycisnął, wolałbym jednak, żeby się to nie przygodziło.
— A ja bym wolał, żebyś sobie lepszych zauszników wybierał, mających więcej respektu dla radziwiłłowskich kości.
— Te listy! te listy!…
Bracia umilkli na chwilę, po czym Bogusław pierwszy ozwał się:
— Co to za dziewka?
— Billewiczówna.
— Billewiczówna czy Mieleszkówna, jedna drugiej równa. Uważasz, że mnie rym znaleźć tak łatwo, jak drugiemu splunąć. Ale ja nie o jej nazwisko pytam, jeno czy urodziwa?
— Ja tam na takie rzeczy nie patrzę, ale to pewna, że i królowa polska mogłaby się nie powstydzić takiej urody.
— Królowa polska? Maria Ludwika[170]? Za czasów Cinq-Marsa[171] może i była gładka, a teraz psi na widok baby wyją. Jeżeli twoja Billewiczówna taka, to ją sobie zachowaj… Ale jeżeli naprawdę cudna, to mi ją do Taurogów oddaj, a już tam zemstę na współkę z nią nad Kmicicem obmyślę.
Janusz zamyślił się na chwilę.
— Nie dam ci jej — rzekł wreszcie — bo ty ją siłą zniewolisz, a wówczas Kmicic listy opublikuje.
— Ja miałbym siły używać przeciw jednej waszej dzierlatce?… Nie chwaląc się, nie z takimi miałem do czynienia, a nie niewoliłem żadnej… Raz tylko, ale to było we Flandrii… Głupia była… Córka złotnika… Nadciągnęli potem piechurowie hiszpańscy i na ich karb to poszło.
— Ty tej dziewki nie znasz… Z zacnego domu, cnota chodząca, rzekłbyś: mniszka.
— Znamy się i z mniszkami…