Kmicic mimo woli począł mówić tonem protekcjonalnym, jak zwierzchnik do podwładnego, nie zastanowiwszy się, że takie słowa mogły się dziwnie wydawać w ustach szlachetki-koniuchy, ale widocznie i młody pan nie zwrócił na to uwagi, bo począł tylko chytrze mrugać oczyma i odrzekł:
— Albo ja głupi? U mnie pierwsza reguła, żeby moje nie przepadło, bo co Pan Bóg dał, to trzeba szanować. Siedziałem cicho do sprzętów i omłotów[61]. Dopieroż, jakem całą krescencję[62] do Prus sprzedał i inwentarze, i wszelki statek[63], tak pomyślałem sobie: czas w drogę! Niechże się teraz na mnie mszczą, niech mi zabierają, co im do smaku przypadnie.
— Zawsze zostawiłeś wasza mość ziemię i budynki.
— Ba, kiedy ja starostwo wąsockie dzierżawą trzymam od wojewody mazowieckiego, a właśnie mi się kontrakt skończył. Jeszczem ostatniej raty nie zapłacił i nie zapłacę, bo jako słyszę, i pan wojewoda mazowiecki ze Szwedem trzyma. Niechże mu za to rata przepadnie, a mnie się gotowy grosz przyda.
Kmicic począł się śmiać.
— Bodajże waszmości! Widzę, żeś nie tylko mężny kawaler, ale i roztropny!
— Jakże? — odrzekł nieznajomy. — Roztropność to grunt! Ale nie o roztropności z waćpanem mówiłem… Czemu to, czując krzywdy ojczyzny i pana miłościwego, nie pójdziesz do onych zacnych żołnierzów na Podlasie i pod znak się nie zaciągniesz? I Bogu się przysłużysz, i samemu może się poszczęścić, bo to już niejednemu się przytrafiło, że z chudopachołka na pana z wojny wyszedł. Widać po waści, żeś człek śmiały i rezolutny, a gdy ci urodzenie nie staje na przeszkodzie, możesz wprędce do jakiej takiej fortuny dojść, jeśli Bóg łupu przysporzy. Byle nie trwonić tego, co tu i owdzie w ręce wpadnie, to i mieszek napęcznieje. Nie wiem, czyli masz jakową zagrodę, czyli nie masz, ale mógłbyś mieć: z mieszkiem o dzierżawę nietrudno, a z dzierżawy, przy pomocy boskiej, i do dziedzictwa niedaleko. A tak, zacząwszy od pachołka, możesz towarzyszem[64] umrzeć albo na jakim urzędzie ziemskim, byłeś się pracy nie lenił, bo kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje.
Kmicic wąsy gryzł, bo go pusty śmiech brał; więc twarz mu drgała, a zarazem i krzywił się, bo od czasu do czasu od przyschniętej rany boleści go brały.
Nieznajomy mówił dalej:
— Przyjąć cię tam przyjmą, bo ludzi potrzebują, a zresztą udałeś mi się waćpan i biorę cię pod opiekę, przy której i promocji możesz być pewien.
Tu młodzieńczyk podniósł z dumą pucołowatą twarz i począł ręką po wąsikach się gładzić; wreszcie rzekł:
— Chceszli być moim rękodajnym[65]? Szablę będziesz za mną nosił i nad czeladzią miał dozór.
Kmicic nie wytrzymał i parsknął szczerym, wesołym śmiechem, aż mu wszystkie zęby zabłysły.
— Czego się wasze śmiejesz? — pytał nieznajomy, marszcząc brwi.
— To z ochoty do tej służby.
Lecz młody personat obraził się na dobre i rzekł:
— Głupi, kto waćpana tych manier nauczył, i bacz, z kim mówisz, abyś w konfidencji miary nie przebrał.
— Wasza mość wybaczy — rzekł wesoło Kmicic — bo właśnie nie wiem, przed kim stoję.
Młody pan wziął się w boki:
— Jestem pan Rzędzian z Wąsoszy — rzekł z dumą.
Kmicic otwierał już usta, ażeby powiedzieć swoje przybrane nazwisko, gdy wtem Biłous wszedł spiesznie do izby.
— Panie komen…
Tu urwał żołnierz, powstrzymany groźnym wzrokiem Kmicica, zmieszał się, zaciął i wreszcie wykrztusił z wysileniem:
— Proszę waszmości, ludzie jacyś jadą.
— Skąd?
— Od Szczuczyna.
Teraz pan Kmicic stropił się nieco, ale pokrywając prędko pomieszanie, odparł:
— A mieć się na baczności. Duża kupa idzie?
— Będzie z dziesięć koni.
— Bandoleciki mieć gotowe. Ruszaj!
Po czym, gdy żołnierz wyszedł, zwrócił się do pana Rzędziana z Wąsoszy i rzekł:
— Czy aby nie Szwedzi?
— Przecie ku nim waćpan idziesz — odparł pan Rzędzian, który od niejakiego czasu poglądał ze zdziwieniem na młodego szlachcica — więc prędzej, później musisz ich spotkać.
— Wolałbym też Szwedów aniżeli jakowych hultajów, których wszędy pełno… Kto jedzie z końmi, musi zbrojno jechać i mieć się na baczeniu, bo okrutnie to łasa rzecz.
— Jeżeli prawda, że w Szczuczynie stoi pan Wołodyjowski — odparł Rzędzian — to pewnie jego podjazd. Nim się zakwaterują, chcą się przekonać, czyli kraj bezpieczny, bo ze Szwedami o miedzę trudno by spokojnie usiedzieć.
Usłyszawszy to, pan Andrzej zakręcił się po izbie i usiadł w najciemniejszym jej kącie, gdzie okap komina rzucał gruby cień na róg stołu, a tymczasem sprzed sieni doszedł tętent i parskanie koni i po chwili kilku ludzi weszło do izby.
Idący na czele, chłop olbrzymi, stukał drewnianą nogą w luźne deski, którymi izba była wyłożona. Kmicic spojrzał nań i serce zabiło mu w piersiach.
Był to Józwa Butrym, zwany Beznogim.
— A gdzie gospodarz? — spytał, stanąwszy na środku izby.
— Jestem! — odrzekł karczmarz — do usług waszmości.
— Dla koni obrok!
— Nie ma u mnie obroków, chyba ci panowie użyczą.
To rzekłszy, karczmarz wskazał na Rzędziana i koniuchów.
— Czyi to ludzie? — spytał Rzędzian.
— A ktoś waćpan sam?
— Starosta z Wąsoszy.
Rzędziana, jako dzierżawcę starostwa, zwali zwykle właśni jego ludzie starostą i on się sam tak nazywał w ważniejszych okazjach.
Ale Józwa Butrym zmieszał się widząc, z jak wysoką osobą ma do czynienia, więc zdjął czapkę i rzekł łagodnym tonem:
— Czołem, wielmożny panie… Po ciemku nie można godności rozeznać.
— Czyi ludzie? — powtórzył Rzędzian, biorąc się w boki.
— Laudańscy, z chorągwi dawniej billewiczowskiej, a dziś pana Wołodyjowskiego.
— Dla Boga! to pan Wołodyjowski jest w Szczuczynie?
— Osobą swoją i z innymi pułkownikami, którzy ze Żmudzi przyszli.
— Bogu chwała, Bogu chwała! — powtórzył uradowany pan starosta. — A jacyż to pułkownicy są z panem Wołodyjowskim?
— Był pan Mirski — mówił Butrym — ale go szlag po drodze trafił, a jest pan Oskierko, pan Kowalski, dwóch panów Skrzetuskich…
— Jakich Skrzetuskich? — zakrzyknął Rzędzian. — Zali jeden z nich nie pan Skrzetuski z Burca?
— Tego nie wiem skąd — odparł Butrym — jeno wiem, że to jest pan Skrzetuski zbarażczyk.
— Rety! to mój pan!
Tu spostrzegł Rzędzian, jak dziwnie brzmi taki okrzyk w ustach pana starosty, i dodał:
— Mój pan kum, chciałem rzec.
Tak mówiąc, nie zmyślał pan starosta, bo istotnie pierwszego syna Skrzetuskiego, Jaremkę, do chrztu trzymał w drugą parę.
Tymczasem Kmicicowi, siedzącemu w ciemnym kącie izby, myśli jedna za drugą poczęły się cisnąć do głowy. Naprzód zburzyła się w nim dusza na widok groźnego szaraka i ręka mimo woli chwyciła za szablę. Wiedział bowiem Kmicic, że to głównie Józwa przyczynił się do rozsiekania kompanionów i jego samego najzaciętszym był wrogiem. Dawny pan Kmicic kazałby go w tej chwili porwać i końmi włóczyć, lecz dzisiejszy pan Babinicz przemógł się. Owszem, niepokój go ogarnął na myśl, że jeżeli szlachta go pozna, mogą stąd wypaść rozmaite dla dalszej podróży i całego przedsięwzięcia niebezpieczeństwa… Postanowił więc nie dać się poznać i coraz głębiej zasuwał się w cień; wreszcie oparł się łokciami o stół i wziąwszy głowę w dłonie, począł udawać, że drzemie.