Noc już zapadła, ale bardzo pogodna i widna, trakt znaczył się srebrnym szlakiem; ciszę przerywał tylko hurkot karetki i tętent koni rajtarskich.
„Tu już moi Tatarowie muszą tkwić w gąszczach jako wilcy” — pomyślał Kmicic.
Wtem nadstawił ucha.
— Co to? — zapytał oficera dowodzącego rajtarami.
— Słychać tętent!… Jakiś jeździec pędzi w skok za nami! — odrzekł oficer.
Zaledwie skończył, dopadł na spienionym koniu Kozak wołając:
— Pan Babinicz! pan Babinicz! Pyśmo[957] od pana starosty!
Orszak wstrzymał się. Kozak podał list panu Kmicicowi.
Kmicic rozłamał pieczęć i przy świetle latarni, umieszczonej przy koźle kolaski, czytał, co następuje:
„Mości, a mnie wielce miły, panie Babinicz! Wprędce po odjeździe panny Borzobohatej-Krasieńskiej doszła mnie wieść, iż Szwedzi nie tylko nie ustąpili z Lublina, ale na mój Zamość uderzyć zamierzają. Wobec tego dalsza droga i peregrynacja stają się niepodobne. Zważywszy więc owe pericula[958], na jakie białogłowa narażona by być mogła, chcemy pannę Borzobohatą mieć z powrotem w Zamościu. Ciż sami rajtarowie ją odwiozą, waćpana zaś, któremu w dalszą drogę musi być pilno, na próżno fatigare[959] nie chcemy. Którą wolę naszą oznajmując waszej mości, prosimy, abyś rajtarom wedle naszych chęci rozkazy wydać zechciał.”
„Przecie jest w nim tyle uczciwości, że na głowę moją nie nastaje, jeno mnie na dudka chce wystrychnąć — pomyślał Kmicic. — Wraz się też okaże jawnie, czy jest w tym zasadzka, czyli jej nie ma.”
Tymczasem Anusia wysadziła głowę przez okno.
— A co tam? — spytała.
— Nic! pan starosta kałuski jeszcze raz waćpannę mojemu męstwu poleca. Nic więcej.
Tu zwrócił się do woźnicy i rajtarów:
— Jazda!
Lecz oficer dowodzący rajtarami osadził konia.
— Stój! — krzyknął na woźnicę.
Po czym do Kmicica:
— Jak to „jazda”?
— A po co dłużej w lesie stać? — spytał z głupia frant Kmicic.
— Bo wasza mość odebrałeś jakowyś rozkaz.
— A waści co do tego! Odebrałem i właśnie dlatego rozkazuję: jazda!
— Stój! — zawołał oficer.
— Jazda! — powtórzył Kfnicic.
— Co tam? — spytała znów Anusia.
— Nie pojedziem ni kroku dalej, nim rozkazu nie obaczę! — rzekł stanowczo oficer.
— Rozkazu nie obaczysz, bo nie tobie go przysłano!
— Skoro waszmość słuchać go nie chcesz, to ja go wykonam… Ruszajże sobie tedy waszmość z Bogiem do Krasnegostawu i bacz, ażebyśmy czego nie przyłożyli na drogę, a my z panną wracamy.
Pan Kmicic tego tylko chciał, aby oficer wyznał, iż wie, co jest w rozkazie; okazało się bowiem z tego z zupełną pewnością, że cała sprawa jest z góry ułożonym podstępem.
— Ruszaj z Bogiem! — powtórzył groźnie już oficer.
I w tej chwili rajtarzy powydobywali bez komendy szable z pochew.
— O takie syny! nie do Zamościa chcielibyście dziewkę wieźć, jeno gdzieś na uboczu osadzić, aby starosta swobodnie żądzom swym cugle mógł popuszczać. Aleście na mądrzejszego trafili!
To rzekłszy, wypalił w górę z pistoletu.
Na ów odgłos w głębiach lasu rozległ się wrzask straszliwy, jak gdyby wystrzał zbudził całe stada wilków śpiące w pobliżu. Wycie ozwało się z przodu, z tyłu, z boków, jednocześnie rozległ się tętent koni, chrupot gałęzi łamanych pod kopytami i na trakcie zaczerniały kupy jeźdźców, które się zbliżały z nieludzkim wyciem i piskiem.
— Jezus! Maria! Józef! — wołały przerażone niewiasty w kolasce.
Tymczasem Tatarzy dopadli chmurą, lecz Kmicic wstrzymał ich trzykrotnym okrzykiem, sam zaś zwrócił się do przerażonego oficera i chełpić się począł:
— Poznaj, na kogoś trafił… Pan starosta na dudka chciał mnie wystrychnąć, ślepe instrumentum ze mnie uczynić… A tobie rajfurską funkcję[960] powierzył, której się dla łaski pańskiej podjąłeś, panie oficyjerze. Kłaniajże się od Babinicza panu staroście i powiedz mu, że dziewka dojedzie bezpiecznie do pana Sapiehy!
Oficer potoczył naokoło przelękłym wzrokiem i ujrzał dzikie twarze patrzące ze straszliwym łakomstwem na niego i na rajtarów. Znać było, że czekają tylko jednego wyrazu, ażeby rzucić się na nich i porozrywać w sztuki.
— Wasza miłość uczyni, co zechce, bo z przemocą nie wskóramy — odrzekł drżącym głosem — ale pan starosta potrafi się pomścić.
Kmicic rozśmiał się.
— Niechże na tobie się mści, bo gdyby nie to, żeś się zdradził, gdybyś nie okazał, że wiesz z góry, co jest w rozkazie, i nie przeciwił się dalszej jeździe, to byś mnie nie przekonał o zasadzce i dziewkę zaraz bym w Krasnostawie oddał. Powiedzże i to panu staroście, by mądrzejszych od cię rajfurami swymi kreował.
Spokojny ton, z jakim pan Kmicic to mówił, upewnił nieco oficera, przynajmniej pod tym względem, iż ani jemu, ani rajtarom śmierć nie grozi, więc odetchnął lżej i rzekł:
— Mamyż z niczym wracać do Zamościa?
A Kmicic:
— Z niczym nie wrócicie, bo wrócicie z pismem moim, które każdemu z was na skórze każę wypisać.
— Wasza miłość…
— Bierz ich! — krzyknął Kmicic.
I sam zaraz ucapił za kark oficera.
Rozpoczęła się zawierucha i kotłowanina naokół kolaski. Wrzask Tatarów stłumił wołanie o pomoc i krzyki przerażenia wydobywające się z piersi niewiast.
Lecz szamotanie niedługo trwało, gdyż w dwa pacierze później rajtarowie leżeli już na trakcie powiązani jeden obok drugiego.
Teraz Kmicic rozkazał siec ich batożkami z byczego surowca, lecz nie nad miarę, ażeby wrócić mogli piechotą do Zamościa. Otrzymali więc prości żołnierze po sto, a oficer sto pięćdziesiąt plag, pomimo próśb i zaklęć Anusi, która nie rozumiejąc, co się wokoło niej dzieje, sądziła, że w straszliwe jakieś ręce wpadła, i składając dłonie, błagała ze łzami w oczach o życie.
— Daruj, rycerzu!… Com ja ci winna?… Daruj! oszczędź!…
— Cicho panna bądź! — huknął Kmicic.
— Com ci zawiniła?
— Możeś i sama w zmowie!…
— W jakiej zmowie? Boże, bądź miłościw mnie grzesznej!…
— To waćpanna nie wiesz, że pan starosta pozornie jeno na wyjazd waćpanny dozwolił, aby cię od księżnej odłączyć, a w drodze porwać, i aby w jakimś pustym zameczku na cnotę twoją nastawać!
— Jezusie Nazareński! — krzyknęła Anusia.
I tyle było w tym okrzyku prawdy i szczerości, iż Kmicic rzekł łagodniej:
— Jakże? Toś waćpanna nie w zmowie?… Może to być!
Anusia zakryła twarz rękoma, lecz nie mogła nic mówić, jeno powtarzała raz po razu:
— Jezus, Mario! Jezus, Mario!
— Uspokój się panna — rzekł jeszcze łagodniej pan Kmicic. — Pojedziesz bezpiecznie do pana Sapiehy, bo tego pan starosta nie wyliczył, z kim ma sprawę… Ot, ci ludzie, których tam sieką, mieli cię porwać.. Daruję ich zdrowiem, aby mogli panu staroście opowiedzieć, jako im gładko poszło.
— To waćpan mnie od hańby obronił?