— Weź, wasza mość!
— A sam to się nie możesz ruszyć?… Ja mam chodzić?
— Bom się okrutnie strudził.
— Ej, bratku! rzekłby kto, że oblicze chcesz ukryć!
Słysząc to, Józwa nie rzekł ani słowa, jeno zbliżył się do komina, wyciągnął palącą się głownię i trzymając ją wysoko nad głową, poszedł wprost do Kmicica i zaświecił mu w oczy.
Kmicic podniósł się w jednej chwili na całą wysokość i przez jedno mgnienie powieki patrzyli sobie oko w oko — nagle głownia wypadła z rąk Józwy, rozsypując tysiące skier po drodze.
— Jezus Maria!! — zakrzyknął Butrym — to Kmicic!…
— Jam jest! — odrzekł pan Andrzej, widząc, że nie ma dłużej sposobu ukryć się.
Lecz Józwa zaczął krzyczeć na żołnierzy, którzy zostali przed sienią:
— Bywaj! bywaj! trzymaj!
Po czym zwrócił się do pana Andrzeja:
— Tyżeś to, piekielniku, zdrajco?! Tyżeś to, diable wcielony?! Raz się wymknąłeś z moich rąk, a teraz do Szwedów w przebraniu dążysz? Tyżeś to, Judaszu, kacie męża i niewiasty? Mam cię!
To rzekłszy, chwycił za kark pana Andrzeja, a pan Andrzej chwycił jego; lecz poprzednio już dwaj młodzi Kiemlicze, Kosma i Damian, podnieśli się z ławy, sięgając rozczochranymi głowami aż do pułapu, i Kosma spytał:
— Ociec, prać?
— Prać! — odrzekł stary Kiemlicz, dobywając szablę.
Wtem drzwi pękły i żołnierze Józwy zwalili się do izby; ale tuż za nimi, prawie na ich karkach, wjechała czeladź Kiemliczów.
Józwa chwycił za kark lewą ręką pana Andrzeja, a w prawej trzymał już goły rapier, czyniąc nim wokoło siebie wicher i błyskawice. Lecz pan Andrzej, choć tak olbrzymiej siły nie posiadał, chwycił go także jakby kleszczami za gardziel. Józwie oczy wylazły na wierzch, rękojeścią swego rapiera chciał strzaskać Kmicicową rękę i nie zdążył, bo go wpierw Kmicic głownią swej szabli w czuprynę gruchnął. Palce Józwy, trzymające kark przeciwnika, otworzyły się od razu, a sam zachwiał się i w tył przeważył pod ciosem. Kmicic popchnął go jeszcze, by mieć do cięcia pole, i całym rozmachem przez pysk szablą go chlastnął. Józwa padł na wznak, jak dąb, czaszką uderzywszy o podłogę.
— Bij! — krzyknął Kmicic, w którym od razu rozbudził się dawny zabijaka.
Lecz nie potrzebował zachęcać, bo w izbie gotowało się jak w garnku. Dwaj młodzi Kiemlicze siekli szablami, a czasem bodli łbami jak dwa byki, kładąc za każdym uderzeniem człeka na ziemię; tuż za nimi następował stary, przykucając co chwila aż do ziemi, przymrużając oczy i przesuwając co chwila sztych szabli pod ramionami synów.
Lecz Soroka, przywykły do bitew po karczmach i w ciasnocie, szerzył najwięcej zniszczenia. Przypierał on tak z bliska przeciwników, że ostrzem nie mogli go dosięgnąć, i wystrzeliwszy uprzednio w tłum pistolety, tłukł teraz po głowach ich rękojeściami, miażdżąc nosy, wybijając zęby i oczy. Czeladź Kiemliczów i dwaj Kmicicowi żołnierze szli w pomoc panom.
Zawierucha przewaliła się od stołu w drugi koniec izby. Laudańscy bronili się z wściekłością, lecz od chwili, w której Kmicic, obaliwszy Józwę, skoczył w ukrop i zaraz rozciągnął drugiego Butryma, zwycięstwo poczęło się przechylać na jego stronę.
Rzędzianowa czeladź wpadła również do izby z szablami i szturmakami[70], ale choć Rzędzian krzyczał: „Bij!” — nie wiedziała, co czynić, nie mogąc przeciwników rozeznać, bo laudańscy nie nosili żadnych mundurów. Toteż w zamieszaniu obrywało się starościńskim parobkom od jednych i od drugich.
Rzędzian trzymał się ostrożnie poza walką, pragnąc rozeznać Kmicica i wskazać go do strzału, ale przy słabym świetle łuczywa Kmicic ustawicznie ginął mu z oczu; to zjawiał się znów jak diabeł czerwony, to znów ginął w pomroce.
Opór ze strony laudańskiej słabł z każdą chwilą, bo odjął im serce upadek Józwy i straszliwe imię Kmicica. Lecz walczyli z zaciekłością. Tymczasem karczmarz przesunął się cicho wedle walczących z wiadrem wody w ręku i chlustnął na ogień. W izbie nastała ciemność zupełna; walczący zbili się w kupę tak ciasną, że jeno pięściami mogli się grzmocić; przez chwilę krzyki ustały, słychać było tylko zdyszane oddechy i bezładny tupot butów. Wtem przez drzwi wywalone uskoczyli naprzód Rzędzianowi, za nimi laudańscy, za nimi Kmicicowi.
Rozpoczął się pościg w sieni, w pokrzywach przed sienią i w szopie. Rozległo się kilka strzałów, następnie wrzaski i kwik koni. Zawrzała bitwa przy Rzędzianowych wozach, pod które jego czeladź się schroniła, laudańscy szukali również pod nimi ucieczki, i wówczas to właśnie parobcy, biorąc ich za napastników, dali kilkakroć do nich ognia.
— Poddajcie się! — krzyczał stary Kiemlicz, zapuszczając ostrze swej szabli między szprychy woza i bodąc na oślep ukrytych pod nim ludzi.
— Stój! poddajem się! — odpowiedziało kilka głosów.
I wnet czeladź z Wąsoszy poczęła wyrzucać spod wozu szable i szturmaki, następnie samych wyciągali za łeb młodzi Kiemlicze, aż stary zakrzyknął:
— Do wozów! Brać, co w ręce wpadnie! Żywo! żywo! do wozów!
Młodzi nie dali sobie trzeci raz rozkazu powtórzyć i rzucili się do odpinania opony, spod której łuby Rzędzianowe ukazywały wypukłe boki. Już poczęli i łuby wyrzucać, gdy nagle zabrzmiał głos Kmicica:
— Stój!
I Kmicic, popierając ręką rozkaz, począł ich płazować krwawą szablą.
Kosma i Damian uskoczyli pośpiesznie na bok.
— Wasza miłość!… nie można? — pytał pokornie stary.
— Wara! — krzyknął Kmicic. — Szukaj mi starosty!
Kopnęli się tedy w mig Kosma i Damian, a za nimi ojciec, i po kwadransie ukazali się znowu, prowadząc Rzędziana, który ujrzawszy Kmicica, skłonił się nisko i rzekł:
— Z przeproszeniem waszej miłości, krzywda mi się tu dzieje, bo ja z nikim wojny nie szukał, a że znajomych jadę odwiedzić, to wolno każdemu…
Kmicic, wsparty na szabli, oddychał ciężko i milczał, więc Rzędzian mówił dalej:
— Ja tam ni Szwedom, ni księciu hetmanowi żadnej krzywdy nie uczynił, jenom do pana Wołodyjowskiego jechał, bo stary mój znajomy i na Rusi my razem wojowali… A po co mnie guza szukać?! Nie byłem w Kiejdanach i nic mi do tego, co tam było… Ja patrzę, bym skórę całą wywiózł i żeby to, co mi Bóg dał, nie przepadło… Bom tego też nie ukradł, ale w pocie czoła zarobił… Nic mnie do całej tej sprawy! Niech mnie wasza wielmożność pozwoli wolno jechać…
Kmicic oddychał ciężko, patrząc wciąż jakby z. roztargnieniem na Rzędziana.
— Proszę pokornie waszej wielmożności! — zaczął znów starosta. — Wasza wielmożność widziała, że ja tych ludzi nie znał i przyjacielem im nie byłem. Napadli na waszą miłość, to mają za swoje, ale za co ja mam cierpieć, za co moje ma przepadać? Com ja zawinił? Jeżeli nie może inaczej być, to ja żołnierzom waszej wielmożności wykupię się, choć mnie, ubogiego człeka, na wiele nie stać… Po talarze im dam, żeby im fatyga na darmo nie wyszła… Dam i po dwa… a wasza wielmożność przyjmie też ode mnie…
— Zakryć te wozy! — krzyknął nagle Kmicic — a waszeć bierz rannych i jedź do diabła!
— Dziękuję pokornie jegomości — rzekł pan dzierżawca z Wąsoszy.
Wtem zbliżył się stary Kiemlicz, wysuwając naprzód dolną wargę z resztkami zębów i jęcząc: