W chacie uczyniło się cicho, jeno świerszcze rozpoczęły zwykłą muzykę, w przyległej komórce myszy chrobotały w nagromadzonych tam rupieciach, od czasu do czasu zaś chory budził się i marzył widocznie gorączkowo, bo do uszu Soroki dolatywały bezładne jego słowa:
— Miłościwy królu, odpuść… Tamci zdrajcy… Wszystkie ich sekreta powiem… Rzeczpospolita sukno czerwone… Dobrze, mam cię, mości książę… Trzymaj!… Miłościwy królu!… Tędy, bo tam zdrada!
Soroka podnosił się na tapczanie i słuchał, lecz chory, zakrzyknąwszy raz i drugi, zasypiał, a potem znów budził się i wołał:
— Oleńka! Oleńka, nie gniewaj się!…
Dopiero koło północy uspokoił się zupełnie i zasnął na dobre. Soroka też począł drzemać, ale wnet zbudziło go ciche pukanie do drzwi chaty.
Czujny żołnierz otworzył oczy natychmiast i zerwawszy się na równe nogi, wyszedł z chaty.
— A co tam?
— Panie wachmistrzu, smolarz uciekł.
— Do stu diabłów! wnet on nam tu zbójów naprowadzi. A kto jego pilnował?
— Biłous.
— Poszedłem z nim konie nasze poić — rzekł, tłumacząc się, Biłous. — Kazałem mu wiadro ciągnąć, a sam szkapy trzymałem…
— I co? w studnię skoczył?
— Nie, panie wachmistrzu, jeno między pnie, co ich wedle studni siła leży naciętych, i w karczowe doły. Puściłem konie, bo choćby się rozbiegły, to tu są drugie, i skoczyłem za nim, alem w pierwszym dole utknął. Noc, ciemno, jucha miejsce zna, tak i pomknął… Żeby go mór trafił!
— Naprowadzi on nam tu diabłów, naprowadzi… Żeby go pioruny zatrzasły!…
Wachmistrz uciął, a po chwili rzekł:
— Nie będziemy się kładli, trzeba czuwać do rana: lada chwila kupa nadejść może.
I dając przykład innym, sam zasiadł na progu chaty z muszkietem w ręku, żołnierze zaś siedli koło niego, gwarząc między sobą z cicha, to podśpiewując półgłosem, to nasłuchując, czy wśród nocnych odgłosów boru nie dojdzie ich tętent i parskanie zbliżających się koni.
Noc była pogodna i księżycowa, ale hałaśliwa. W głębinach leśnych wrzało życie. Była to pora bekowiska[11], więc puszcza brzmiała naokół groźnymi rykami jeleni. Odgłosy owe, krótkie, chrapliwe, pełne gniewu i zaciekłości, rozlegały się naokoło, we wszystkich częściach lasu, w głębiach i bliżej, czasem tuż, tuż, jakby o sto kroków za chatą.
— Jeśli oni nadejdą, to też będą porykiwać, by nas zmylić — rzekł Biłous.
— E! tej nocy nie nadejdą. Nim chłop do nich zdąży, to i dzień będzie! — odrzekł inny żołnierz.
— Po dniu, panie wachmistrzu, zdałoby się chatę przetrząść i pod ścianami pokopać, bo jeśli zbóje tu mieszkają, to i skarby muszą być.
— Najlepsze skarby w onej stajni — odparł Soroka, wskazując ręką na szopę.
— A pobierzem?
— Głupiście! tu wyjścia nie ma, jeno bagna wkoło.
— A przecieśmy przyjechali.
— Bóg nas przeprowadził. Żywa dusza tu nie przyjdzie ani nie wyjdzie, jeśli drogi nie zna.
— Po dniu znajdziem.
— Nie znajdziem, bo umyślnie nakluczono i ślady są mylne. Nie trzeba było chłopa puszczać.
— Wiadomo, że gościniec o dzień drogi — rzekł Biłous — i w tamtej stronie…
Tu wskazał palcem na wschodnią część lasu.
— Będziem jechać, póki nie przejedziem — ot co!
— To myślisz, żeś już pan, jak będziesz na trakcie? Lepsza ci tu kula rozbójnika niż tam stryczek.
— Jak to, ojcze? — rzekł Biłous.
— Bo tam już pewno nas szukają.
— Kto, ojcze?
— Książę.
Tu Soroka umilkł nagle, a za nim umilkli i inni, jakby zdjęci przestrachem.
— Oj! — rzekł wreszcie Biłous. — Tu źle i tam źle; kruty ne werty[12]!
— Nagnali nas jak siromachów[13] w sieci; tu zbóje, a tam książę! — rzekł inny żołnierz.
— Niech ich tam piorun zapali! Wolę mieć sprawę ze zbójem niż z charakternikiem[14] — odpowiedział Biłous — bo że ten książę niesamowity, to niesamowity. Zawratyński to przecie z niedźwiedziem wpół się brał, a on mu szablę wydarł jako dziecku. Nie może inaczej być, tylko go zaczarował, bo i to jeszcze widziałem, że jak się potem na Witkowskiego rzucił, to w oczach urósł jak sosna. Żeby nie to, nie byłby ja jego żywego puścił.
— I tak kiep z ciebie, żeś na niego nie skoczył.
— Co miałem robić, panie wachmistrzu? Myślałem tak: siedzi na najlepszym koniu, więc jak zechce, to ucieknie — a natrze, to się nie obronię, boć z charakternikiem nieludzka moc. W oczach ci zginie albo kurzawą się zakręci…
— Prawda jest — rzekł Soroka — że gdym do niego strzelał, to go jakoby mgłą zasuło… i chybiłem… Z konia każdemu się chybić trafi, gdy się szkapa kręci, ale z ziemi to mi się od dziesięciu lat nie zdarzyło.
— Co tu gadać! — rzekł Biłous — lepiej policzyć: Lubieniec, Witkowski, Zawratyński, nasz pułkownik — i wszystkich jeden mąż obalił, i to broni nie mający, takich ludzi, z których każdy z czterema nieraz rady sobie dawał. Bez diabelskiej pomocy nie mógłby on tego dokazać.
— Polećmy dusze Bogu, bo jeśli on niesamowity, to mu diabeł i tu drogę pokaże.
— A i bez tego długie on ma ręce, jako pan taki…
— Cicho no! — rzekł nagle Soroka — coś tu po liściach szeleszcze.
Żołnierze umilkli i nadstawili uszu. W pobliżu istotnie dały się słyszeć jakieś ciężkie kroki, pod którymi opadłe liście szeleściały bardzo wyraźnie.
— Konie słychać — szepnął Soroka.
Lecz kroki poczęły oddalać się od chaty, a wkrótce potem rozległo się groźne i chrapliwe beczenie jelenia.
— To jelenie! Byk się łaniom oznajmia albo drugiego rogala straszy.
— W całym lesie gody, jakoby się diabeł żenił.
Umilkli znowu i poczęli drzemać, jeno wachmistrz podnosił czasem głowę i nasłuchiwał przez chwilę, po czym głowa opadała mu zaraz na piersi. Tak zeszła godzina i druga, aż na koniec sosny najbliższe z czarnych uczyniły się szare, a wierzchołki bielały coraz bardziej, jakoby je kto roztopionym srebrem namaścił. Ryki jelenie umilkły i cisza zupełna zapanowała w głębiach leśnych. Z wolna brzask począł przechodzić w świtanie, białe i blade światło jęło wsiąkać w siebie różowe i złote blaski, na koniec nastał dzień zupełny i oświecił znużone twarze żołnierzy śpiących twardym snem pod chatą.
Wtem drzwi się otwarły, Kmicic ukazał się w progu i zawołał:
— Soroka! bywaj!
Żołnierze zerwali się na równe nogi.
— Dla Boga, to wasza miłość na nogach? — rzekł Soroka.
— A wy pospaliście się jak woły; można by wam łby poucinać i za płot powyrzucać, nimby się który rozbudził.
— Czuwaliśmy do rana, panie pułkowniku, zasnęliśmy dopiero o dniu białym.
Kmicic rozejrzał się dokoła.