Oczy księcia Bogusława zabłysły złowrogim światłem, ale po chwili opanował gniew i rzekł:
— Dobrze, kawalerze! Na śmierć i życie między nami!… Spotkamy się!… Możesz przysporzyć nam trosków i sprawić wiele złego, ale to jeno powiem: nikt nie śmiał dotąd tego uczynić w tym kraju, coś ty uczynił, i biada tobie i twoim.
— Ja sam mam szablę do obrony, a swoich mam czym wykupić! — rzekł Kmicic.
— Ach! masz mnie jako zakładnika! — rzekł książę.
I mimo całego gniewu odetchnął spokojnie; zrozumiał jedno w tej chwili, że w żadnym wypadku życiu jego nic nie grozi, bo jego osoba zbyt jest Kmicicowi potrzebna. Postanowił z tego korzystać.
Tymczasem puścili się znów rysią i po godzinie drogi ujrzeli dwóch jeźdźców, z których każdy prowadził po parze jucznych koni. Byli to ludzie Kmicicowi wysłani naprzód z Pilwiszek.
— A co tam? — spytał ich Kmicic.
— Konie nam się zmachały okrutnie, wasza miłość, bośmy nie wypoczywali dotąd.
— Zaraz spoczniemy!…
— Widać tu chałupę na zakręcie, może to karczma.
— Niech wachmistrz ruszy naprzód obroki przygotować. Karczma czy nie karczma, trzeba stanąć!…
— Wedle rozkazu, panie komendancie.
Soroka wypuścił konia, a oni podążali za nim z wolna. Kmicic jechał z jednej strony księcia, Lubieniec z drugiej. Książę uspokoił się zupełnie i nie wyciągał więcej na rozmowę pana Andrzeja. Zdawał się być zmęczony drogą czy też położeniem, w jakim się znajdował, i głowę pochylił nieco na piersi, a oczy miał przymknięte. Jednakże od czasu do czasu rzucał ukośne spojrzenia, to na Kmicica, to na Lubieńca, którzy trzymali cugle jego konia, jakby upatrując, którego łatwiej będzie obalić, aby się wyrwać na wolność.
Tymczasem zbliżyli się do budowli leżącej przy drodze, na cyplu lasu. Nie była to karczma, ale kuźnia i kołodziejnia zarazem, w której jadący traktem zatrzymywali się dla przekuwania koni i reparacji wozów. Między samą kuźnią a drogą rozciągał się niewielki majdan, nie ogrodzony płotem, z rzadka porosły wydeptaną trawą; szczątki wozów i popsowane koła leżały rozrzucone tu i owdzie na owym majdanie, ale z przejezdnych nie było nikogo, jeno koń Soroki stał przywiązany do słupa. Sam Soroka rozmawiał przed kuźnią z kowalem Tatarem i dwoma jego pomocnikami.
— Niezbyt obfity będziem mieć popas — rzekł uśmiechając się książę — niczego tu nie dostanie.
— Mamy żywność i gorzałkę ze sobą — rzekł pan Kmicic.
— To dobrze! Trzeba nam będzie sił nabrać.
Tymczasem stanęli. Kmicic zatknął za pas krócicę, zeskoczył z kulbaki i oddawszy bachmata[608] w ręce Soroki chwycił znów za cugle książęcego konia, którego zresztą Lubieniec nie popuszczał z ręki z drugiej strony.
— Wasza książęca mość zechce zejść z konia! — rzekł pan Andrzej.
— A to czemu? Będę jadł i pił z kulbaki — rzekł książę pochylając się ku niemu.
— Proszę na ziemię! — zawołał groźnie Kmicic.
— A ty w ziemię! — krzyknął straszliwym głosem książę i wyrwawszy z szybkością błyskawicy krócicę zza pasa Kmicica, huknął mu w samą twarz.
— Jezus Maria! — zakrzyknął Kmicic.
W tej chwili koń pod księciem, uderzony ostrogami, wspiął się tak, iż wyprostował się prawie zupełnie, książę zaś przekręcił się jak wąż w kulbace ku Lubieńcowi i całą siłą potężnego ramienia pchnął go lufą między oczy.
Lubieniec wrzasnął przeraźliwie i spadł z konia.
Zanim inni mogli zrozumieć, co się stało, zanim odetchnęli, zanim okrzyk zgrozy zamarł na ich wargach, Bogusław roztrącił ich jak burza, wypadł z majdanu na drogę i pomknął wichrem ku Pilwiszkom.
— Łapaj! Trzymaj! Bij! — rozległy się dzikie głosy.
Trzej żołnierze, którzy jeszcze siedzieli na koniach, puścili się za nim; lecz Soroka chwycił muszkiet oparty o ścianę i począł mierzyć do uciekającego, a raczej do jego rumaka.
Rumak zaś wyciągnął się jak sarna i biegł z szybkością strzały wypuszczonej z cięciwy. Huknął strzał. Soroka rzucił się przez dym, aby skutek lepiej zobaczyć; oczy przysłonił ręką, popatrzył przez chwilę i wreszcie wykrzyknął:
— Chybiony!
W tej chwili Bogusław zniknął na zakręcie, a za nim zniknęli goniący.
Wówczas wachmistrz zwrócił się do kowala i jego pomocników, którzy patrzyli aż dotąd z niemym przerażeniem na to, co się stało, i zawołał:
— Wody!
Kowalczuki skoczyli ciągnąć żurawia, a Soroka klęknął przy leżącym nieruchomie panu Andrzeju. Twarz Kmicica była pokryta sadzą wystrzału i soplami krwi — oczy miał przymknięte, lewą brew, powiekę i lewy wąs osmolone. Wachmistrz począł naprzód dotykać z lekka palcami jego czaszki. Dotykał długo i ostrożnie, po czym mruknął:
— Głowa cała…
Lecz Kmicic nie dawał znaku życia i krew wydobywała mu się z twarzy obficie. Tymczasem kowalczuki przynieśli wiadro wody i szmaty do obcierania. Soroka z równąż powolnością i uwagą zabrał się do obmywania twarzy Kmicica.
Na koniec rana ukazała się spod krwi i sadzy. Kula rozorała głęboko Kmicicowi lewy policzek i zniosła zupełnie koniec ucha. Soroka począł badać, czy kość policzkowa nie jest strzaskana.
Po chwili przekonał się, że nie, i odsapnął głęboko. Równocześnie Kmicic pod wpływem zimnej wody i bólu jął dawać znaki życia. Twarz poczęła mu drgać, piersi podnosiły się oddechem.
— Żyje!… Nic mu nie będzie! — zawołał radośnie Soroka.
I łza stoczyła się po zbójeckiej twarzy wachmistrza.
Tymczasem na zakręcie drogi ukazał się Biłous, jeden z trzech żołnierzy, którzy pognali za księciem.
— A co? — spytał Soroka.
Żołnierz kiwnął ręką.
— Nic!
— A tamci prędko wrócą?
— Tamci nie wrócą.
Wachmistrz złożył drżącymi rękoma głowę Kmicica na progu kuźni i zerwał się na równe nogi.
— Panie wachmistrzu, to charakternik! Pierwszy dogonił go Zawratyński, bo miał najlepszego konia, i dlatego że mu się pozwolił dogonić. W naszych oczach wydarł mu szablę z ręki i sztychem przebił. Ledwie mieliśmy czas zakrzyknąć. Witkowski był bliżej i skoczył na ratunek. A ten ściął go w moich oczach, jakby go piorun zatrzasnął!… Ani zipnął… A jam nie czekał kolei… Panie wachmistrzu! on tu gotów jeszcze wrócić!
— Nic tu po nas! — krzyknął Soroka. — Do koni!
I w tejże samej chwili poczęli wiązać nosze między końmi dla Kmicica.
Dwóch ludzi z rozkazu Soroki stanęło z muszkietami na drodze, z obawy powrotu straszliwego męża.
Lecz książę Bogusław, w przekonaniu, że Kmicic nie żyje, wracał spokojnie do Pilwiszek.
O zmroku już spotkał go cały oddział rajtarów wysłany przez Patersona, który zaniepokoił się długą nieobecnością księcia.
Oficer ujrzawszy księcia skoczył ku niemu.
— Wasza książęca mość… Nie wiedzieliśmy…
— Nic to! — przerwał książę Bogusław. — Przejeżdżałem konia w kompanii tego kawalera, od którego go kupiłem.
A po chwili dodał:
— I zapłaciłem dobrze.